- Tak, to niesprawiedliwie! - zawodziła p. Z. Jeśli Bóg rzeczywiście istnieje, dziecko moje nie powinno umrzeć. Bóg winien je uchronić od śmierci, by nie ranić mego matczynego serca, i pławić je w niezapomnianym żalu, bólu i tęsknocie! Tak, Bóg jest niesprawiedliwy! -
Mówiła to szybko, gorączkowo. Z oczu jej biły dziwne błyski. Na twarzy znać było przebyte cierpienie. Głos nabrał osobliwego tonu, brzmiał smutkiem i rozgoryczeniem, to znów jakimś upartym wybuchem buntu.
- Ależ, proszę pani - wtrąciłem nieśmiało.
- O, nie znajdzie pan słów na przekonanie mię, że jest inaczej. Wiem, co pan chce powiedzieć: pragnie pan stwierdzić, iż śmierć mego dziecka nie jest niesprawiedliwością, a Bóg jest dobry. Ależ, mój panie. Czy ten, kto rani i męczy, może kochać, być dobrym? O, nie! A Bóg tak ze mną uczynił. Zemścił się i za co? Sama nie wiem, co było tego przyczyną. Kochałam Go, służyłam mu wiernie, zawsze z córeczką uczęszczałam do Sakramentów św., chodziłam do kościoła - a Bóg tak ze mną niesprawiedliwie postąpił...
Słuchałem tych wybuchowych słów i milczałem. Czekałem, aż wypowie wszystko, co jej leży na sercu. Na próżno bowiem byłoby przerywać tok jej wynurzeń, przekonywać ją.
- Wszyscy dziwią się, że spotkało mię to nieszczęście. Straciłam kochane dziecko. Marylka była tak miłą, dobrą, zdolną, powabną. To moja jedyna pociecha. Otoczenie lubiło ją, wszyscy przepowiadali jej wspaniałą przyszłość. A dziś? Ona w grobie. Nie ujrzę już nigdy jej pieszczącego spojrzenia, rozwianych loczków... I Bóg, jeśli w ogóle jest, przerwał szczęście moje i mego kochanego dziecka. Gdzież sprawiedliwość!?...
- To żal dyktuje pani te słowa - wtrąciłem. Przejdą te chwile wkrótce, uspokoi się pani.
- Nie żal - odparła. Proszę sobie wyobrazić: w intencji chorej modliliśmy się wszyscy. Prosiliśmy Boga i Matkę Najśw. o zdrowie dla niej. Odprawiono kilka Mszy św. I to wszystko na próżno! A więc modlitwa nic nie znaczy, jakieś straszne przeznaczenie zabiera mi dziecko, nie zważając na prośby i ból matczynego serca. Taka młoda, już jej nie ma!...
- Nie przeznaczenie - wtrąciłem - lecz Bóg, Którego jednak pani gdzieś wgłębi serca uznaje, powołał Marylkę do Siebie.
- Jeśli On to uczynił, czemu zdruzgotał szczęście dwóch kochających się serc? To moje dziecko!
- Przepraszam, dziecko jest nie pani, lecz Tego, Który je stworzył - Boga. Wszak Bóg mógł ją dać pani, lub nie. Słyszała zapewne pani o małżeństwach bezdzietnych. Jeśli więc Bóg sprawił, że pani stała się matką dziecka, wychowała je, otoczyła swą macierzyńską miłością, to nie dlatego dał je pani, by później krwawić jej serce i zadawać bolesne ciosy. O, nie!
- A jednak tak uczynił! Kochałam Marylkę bardzo, dziś życie moje staje się bezcelowem, nie do zniesienia. Bóg mi więc zadał tę boleść! Była tak śliczna, milutka...
- Wybaczy pani, że poruszę jedną kwestię. Sądzę, że źle rozumie pani pojęcie miłości. Dla pani słowo "miłość" ma znaczenie osobistej przyjemności, a to błąd wielki, bo miłość jest to staranie się o szczęście i przyjemność dla istoty ukochanej kosztem największych nawet ofiar z własnej strony. Nie można bowiem nazwać miłością tego, że ktoś darzy kogoś względami tylko dlatego, że taki sympatyczny, miły itd. Gdyby śp. Marylka była złą córką, miała oczy wyżarte, usta i nos cuchnące ropą i całe ciało okryte ranami - i gdyby wówczas kochała ją pani, miałaby pani miłość prawdziwą; jeśli nie, to nie byłaby to miłość, lecz zmysłowe przywiązanie: "była milutka, miała takie wdzięczne ruchy, pieścidełko..."
Pani Z. milczała. Jej oczy unikały mego spojrzenia, może dlatego, że nigdy nie myślała o tym.
- Wspomniałem na początku - mówiłem dalej - że P. Bóg, dając pani córkę, nie miał na celu zabrać ją wkrótce ze świata, by krwawić serce pani. Bóg miał inne plany. Stworzył ją do szczęścia niesłychanie doskonalej pojętego, niż pani je sobie wyobraża i to było celem jej życia. Bóg bowiem stworzył ją nie tylko dla przyjemności czy szczęścia pani, ale by ona sama zbawiła się, a potem oglądała Go "twarzą w twarz".
- Zgadzam się na to - odrzekła uspokojona nieco. Ale czemu zabrał ją w tak młodym wieku, wszak to mógł uczynić później. I wtedy też byłaby zbawiona. Wówczas nasze szczęście rodzinne nie doznałoby tylu cierpień!...
- Czy na pewno tak by się stało? - Proszę wspomnieć na to: wie pani dobrze, co dziś dzieje się na świecie. Widzi pani straszne żniwo młodych, zepsutych serc; zbiera je szatan. Czy pani zdołałaby ustrzec Marylkę przed tym złem? Co wolałaby pani: widzieć córeczkę niewinną w otoczeniu aniołów przed tronem Boga a ciało w cichej mogiłce cmentarnej, czy też roztańczoną na śliskim błocie nieobyczajności i otoczoną rojem roznamiętnionych, nikczemnych wielbicieli? Wie pani dobrze, że taki jest przeważnie koniec wszystkich pieszczotek.
Bóg więc, pragnąc uchronić ją od tego, zabrał duszę jej do Siebie. Dziś ona cieszy się szczęściem niewymownem. Nie pomogły modlitwy i błagania, bo inne były plany Boże. Śp. Marylka z pewnością w chwili śmierci nie chciałaby wracać do życia ziemskiego. Za marne bytowanie, najeżone bólami i cierpieniem dostała szczęście nieopisane. Proszę pamiętać o tym. Gdyby zaś córka pani mogła przemówić z wyżyn nieba, usłyszelibyśmy jej słowa:
- Czemu bolejesz i narzekasz, matko moja? Jam dziś szczęśliwa! Modlę się często za ciebie i rodzinę, i oczekuję tej chwili, kiedy znów spotkamy się wspólnie, by się już nigdy nie rozłączyć. Otrzyj łzy, matko moja, i dziękuj Panu memu, że raczył mię uchronić od niebezpieczeństw życia. Jakże On dobry!...
- Może to i prawda - ale to takie bolesne - szepnęła cicho.
- Bóg wynagrodzi cierpienie - odrzekłem.
Z wieży kościoła rozległ się majestatyczny głos dzwonu. Przypominał światu, że kiedyś Bóg stał się człowiekiem, by uczynić go dziedzicem nieba.
Przez chwilę słuchaliśmy jego skarg. - Pani Z. ukryła twarz w dłoniach. Były to ostatnie zmagania się ducha, strapionego i wijącego się z bólu. Naraz wstała, podeszła do obrazu Matki Najśw., uklękła i głosem złamanym, lecz pewnym już i zdecydowanym, rzekła:
- Fiat voluntas Tua. - Niech się dzieje wola Twoja, Panie!