Pewnego popołudniu spacerowałem nad brzegiem rzeki. Znękany, smutniejszy, niż zwyczaj, szukałem w antykwarni jakichś powieści. Spodziewałem się znaleźć książkę, któraby jednocześnie zadowoliła umysł i serce, któraby mi odtworzyła wrażenie całkowitego piękna, którego łaknąłem. Jakoś niczego znaleźć nie mogłem; wtedy podnosząc stos zakurzonych broszur, zobaczyłem małą w skórę oprawną książkę w dosyć dobrym stanie. Było to tłumaczenie czterech Ewangelii. Otworzyłem ją machinalnie.
Nie należy zapominać, żem Ewangelii nigdy nie czytał i nigdy mi na myśl nie przyszło, by się do niej zwracać.
Otworzyłem księgę i natrafiłem na przypowieść o synu marnotrawnym. Wzruszyło mnie to jakoś niezwykle, Uderzyła mnie opowieść ta nie jako rzecz literacka. Zdawało mi się, że byłem dotąd więzionym w piwnicy i nagle przez szparę w deskach, którymi zasłonięto otwór piwnicy, począł przenikać promień słońca. Tak, promienie światła przechodziły przez zasłonę, która dotychczas przeszkadzała mi patrzeć jasno w samego siebie.
Czytałem teraz poraź pierwszy, że syn marnotrawny odjechał w daleką (od ojca) krainę i rozproszył tam majętność swą... a gdy wszystko utracił, stał się głód wielki w onej krainie i on począł niedostatek cierpieć... i radby był napełnił brzuch swój młotem, który jadały wieprze; a nikt mu nie dawał... Wówczas powiedziałem sobie: Ależ i ja także rozproszyłem dary, których mi udzielono; a potem czułem głód, łaknąłem pokarmu dla duszy i szukałem go w systematach filozoficznych, chwilami pożywałem strawę zmysłowości. I nikt nie mógł mi dać tego, czego spodziewałem się otrzymać...
A oto, co za niewysłowione szczęście! Skoczyło we mnie serce radośnie, gdym się zbliżył do prawdy, jakaś nieznana błogość przejęła mnie całego drżeniem...
Przerzucałem karty owej księgi i natrafiłem na słowa Jezusa w Ewangelii według św. Jana:[1]
- Jam jest pasterz dobry. Dobry pasterz duszę swą daje za owce swoje. Lecz najemnik i który nie jest pasterzem, którego nie są owce własne, widzi wilka nadchodzącego i opuszcza owce, i ucieka: a wilk porywa i rozprasza owce. A najemnik ucieka: iż jest najemnikiem, i nie ma pieczy o owcach. Jam jest pasterz dobry i znam moje i znają mię moje. Jako mię zna Ojciec, i ja znam Ojca: a duszę moją kładę za owce moje. I drugie owce mam, które nie są z tej owczarni, i one potrzeba, abym przywiódł i słuchać będą głosu mego: i stanie się jedna owczarnia i jeden pasterz.
Kiedym przeczytał ten ustęp, zrozumiałem, że jestem jedną z owieczek z innej owczarni. Zrozumiałem, że mój Zbawiciel jest, że mnie woła i że moja wczorajsza nienawiść do niego, była miłością, której nie rozumiałem. Poczułem, że będę Go kochał tak, jak nikogo dotąd na ziemi. Powiedziałem sobie: - Jakto, On dał, On daje wciąż życie swoje za mnie! A cóż ja Mu wzamian oddałem?
Wertowałem dalej ową księgę i zatrzymałem się nad kazaniem Chrystusa na górze.
Łzy mi stanęły w oczach, gdym czytał:[2] Szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a będzie wam otworzone. Albowiem wszelki, który prosi, bierze; a kto szuka, znajduje, a kołaczącemu będzie otworzono. Albo, któryż z was jest człowiek, którego jeśliby prosił syn jego o chleb, izali mu poda kamień? Albo jeśliby prosił o rybę, izali mu poda węża? Jeśli wy tedy, będąc złymi, umiecie datki dobre dawać synom waszym; jakoż więcej Ojciec wasz, który jest w niebiesiech, da rzeczy dobre tym, którzy go proszą?.
W tej zaraz chwili owładnęło mną przekonanie, że skoro zapukam do drzwi Kościoła, ustanowionego przez Jezusa "będzie mi otworzone".
Czytałem więc, czytałem coraz dalej. Stanąłem, jakby przykuty do miejsca, nie wiem jak długo. Sądzę, że antykwariusz kręcił się koło mnie, zadając sobie pytanie, coby mogło mnie tak zaciekawić w książce, zdawna tu wysortowanej. Atoli nie widziałem nic, prócz swojej duszy; zasłona nareszcie zupełnie się rozsunęła; uszczęśliwiony poczułem ze zdumieniem, że zdrój światła spływa na mnie, wskazując w cudownym blasku znaczenie i zastosowanie do moich potrzeb tego świętego tekstu.
Co za rozkosz, co za uczucie ufności do Jezusa, co za wrażenie pewności takiej, której żadne dzieło ludzkie nie dało mi dotąd nawet w przybliżeniu, teraz przepełniało moją duszę. Powtarzałem sobie w myśli: - Wierzę, wierzę!... Co za szczęście!...
Wreszcie ocknąłem się z onych myśli. Kupiłem książkę i wracałem w stronę placu Saint Michel. Doszedłem do bulwaru Saint-Germain. Przyszła mi zaraz myśl, że powinienem teraz pójść wprost do księdza, poprosić go, by mnie pouczył. A więc przez cud łaski Pan Nasz oszczędził mi niepewności przewlekłej, która tyle cierpień sprawia konwertytom. Nie, nie myślałem na chwilę o zwłoce. Szedłem, pochłonięty pragnieniem "wejścia do owczarni" jaknajprędzej. Wnet ujrzałem drzwi do kościoła Saint-Nicolas-du-Chardonnet. Wszedłem zapytałem zakrystiana, czy mogę mówić z księdzem. Wskazał mi zakrystię, w której znajdę proboszcza. Powiedziałem mu, bez przygotowania, dosłownie te słowa: Księże proboszczu, przeczytałem właśnie Ewangelię i wierzę. Pozwól mi wrócić na łono Kościoła.
Dobry kapłan przyjął mnie nadzwyczaj serdecznie. Po paru pytaniach, widząc moją zupełną szczerość, uścisnął mnie, dziękując Bogu za cud, później z pomiędzy swych książek wybrał katechizm i umówiliśmy się widywać w dni oznaczone.
Nauka katechizmu szła mi bardzo łatwo bez trudu się uczyłem, tak wszystkie zdania były dla mnie jasne. Wśród jasności, która zalewała moją duszę, pozostały jakiś czas czarne punkty, lecz i one znikły, gdym stanął przed Trybunałem Pokuty.
Dopiero wówczas, gdy mój przewodnik uznał mnie godnym Komunii Św[iętej], odczułem lęk. Eucharystia mnie przestraszała, skrupuły, które zdawały się czymś ważnym, męczyły mnie pomimo uspokojeń spowiednika. Zdawało mi się, że nie zasługując na przyjęcie Zbawiciela, dopuszczę się swiętokradctwa. Niewymownie trudno było mi zwalczyć owe urojenia.
Pierwszą Komunię przyjąłem w Kościele Notre-Dame, na Mszy św. o godzinie siódmej rano. Owładnęło mną pewne odrętwienie, co jednak nie przeszkadzało uczuciu jakiejś smutnej tkliwości na myśl o poniżeniu, którego doznaje Zbawiciel, zstępujący do niegodnego sługi, jakim byłem.
Cały dzień spędziłem ze ściśnionym sercem. Dopiero przed wieczorem odczułem wpływ Najświętszego Sakramentu, słodycz i rozkosz przepełniały me serce. Zdawało mi się, że wszystkie przedmioty wkoło mnie coś opromienia słonecznym blaskiem. Patrzyłem na świat nowymi oczyma. Zrozumiałem całkowicie cel życia. Zwróciłem też myśl do przeszłości. Przypomniałem sobie, że kiedyś pamięć o znikomości życia bez pewności o świecie nadprzyrodzonym nieomal popychała mnie do samobójstwa. Wtedy padłem na kolana, a modlitwa dziękczynna popłynęła żarliwie z ust moich...
Dodam też, że i Pan tak samo, jak i ja, często stwierdzał moc modlitwy dla sprawy nawrócenia i wytrwania nawróconych. Upłynęło oto dziś trzydzieści pięć lat, gdy moja chrzestna matka, gorliwa chrześcijanka jak to już wspomniałem, będąc w Lourdes, błagała Pannę świętą, aby wstawiła się za jedną z moich ciotek, obojętną lubo nie niechętną, za moją matką i za mną - tych dwoje, o których zwątpiła. Miała ona nadzieję, że matka moja i ja będziemy tknięci łaską Bożą, a ciotka moja umrze bez pojednania się z Bogiem. Wszystko to istotnie się spełniło. Ciotka zmarła bez pokuty, ja i matka moja przystąpiliśmy do Pierwszej Komunii Św[iętej]. Co więcej, ojciec mój żałował za grzechy przy końcu swojego żywota. Przed śmiercią prosił i przyjął Sakramenta święte".
[1] J 10,11.
[2] Mt 7,7
Nigdy nie zaginie, kto do Bożej Rodzicielki ma nabożeństwo i wiernie Jej służy.
Św. Ignacy męcz.