Dwaj gospodarze

Rok 1946... Ziemie Odzyskane...

Wieś była biedna, bardzo wojną zniszczona. Na trzydzieści gospodarstw ocalało zaledwie kilkanaście sztuk bydła i jeden koń. Ludność zmieniła się także. Miejsce Niemców, zbiegłych na zachód, zajęli repatrianci ze wschodu. Z dawnych gospodarzy zostało zaledwie trzech. Z tych najważniejszym był Karol Matera - właśnie z powodu posiadania konia, którego potrzebowali i zazdrościli mu - wszyscy.

Gdy przyszła pora wiosennej orki i siewów, nie dano Materze obrobić własnego pola. Od świtu do nocy widziano go na obcych gruntach, jak poganiał swego gniadosza, nawóz woził, lub wrośnięty w czepigi pługa, krajał bożą ziemię, która czekała na ziarno. Obsłużył zaledwie tych, którzy potrzebowali najwięcej, którzy żadnej krowy nie mając, sami musieli zaprząc się do pługa i brony. Na samym końcu doorał własnego zagona.

A gdy czas siejby minął i zapłodnione skiby ogrzały się w wiosennym słońcu, usiadł Matera przed domem, by wyciągnąć strudzone członki. Wzrok jego padł na pole najbliższego sąsiada, które w dwóch trzecich nadal leżało ugorem.

- Słuchaj, Anna! - zapytał żony. - Nie przysyłali od Kałużów po konia?

- Oni? - zdziwiła się kobieta. - Patrzą na nas jak wilki i jeszcze gęby do nas nie otworzyli, jak długo tu są.

- Gęba gębą, a ziemia ziemią. Grzech byłby wielki, gdyby tyle gruntu marnowało się na nic. Może im krowa choruje i nie mieli czym orać.

- Widziałam jaj dziś na pastwisku.

- To może ziarna im brakło. Trzeba im po sąsiedzku dopomóc.

- Na biednych nie wyglądają, tylko robić się nie chce.

- Pójdę do nich! - postanowił Matera. - Dowiem się na miejscu.

Żona odradzała, tłumaczyła, że lepiej do nieprzyjaznych sąsiadów nie chodzić, ale Matera uparł się i poszedł. Nie przyjęto go nazbyt gościnnie. Powitało go ostre szczekanie psa i krzyki dzieci:

- Ni-miec! Ni-miec!

Przez okno wyjrzała chmurna twarz starego Kałuży, z drzwi wytoczyła się strojna Kałużyna.

- Czego? - zapytała sucho.

- Niech będzie pochwalony! - ukłonił się Matera. Przychodzę z sąsiedzkim pozdrowieniem.

- Nie potrzeba nam takich sąsiadów.

- Być może. Ale potrzebuje ich ziemia, która czeka na orkę i siew.

Roześmiała się na całe gardło. Śmiech ten wywołał przed dom gospodarza. Matera niezmieszany powtórzył, co go sprowadza.

- Ziemia? - wzruszył ramionami Kałuża. - A cóż mi ona da? Obsiałem, ile mi było potrzeba, ale dla innych pracował nie będę. Zboże? ziemniaki? to żaden zarobek. Musiałbym oddać darmo. Niech sobie ziemia odpocznie!

Matera nie rozumiał takiej mowy.

- Ziemię obsiać trzeba! - powtórzył uparcie. - Takie jest urządzenie Boże! Nie chcecie z niej zbierać, to wydzierżawcie ją mnie!

Czyś ty oszalał, szwabie! - ryknął gniewnie Kałuża. - Co tobie do moich spraw? Odczep się, pókim dobry!

Matera odszedł bez słowa. Po drodze spotkał starego Franclika, który tu ostał sprzed wojny.

- Czegoście szukali w tym domu? - gorszył się Franclik.

- Ziemi było mi żal!

- Co takim po ziemi! Bimber pędzą i beczkami do miasta wożą. Pieniędzy u nich tyle, że mogliby kupić nas wszystkich!...

W jakiś czas potem - podczas ciemnej nocy - wieś została zaalarmowana strzałami i krzykami o pomoc. Strzały i krzyki słychać było z zagrody Kałużów. Nikt jednak nie miał odwagi przyjść na ratunek.

Tej jednej nocy stracili Kałużowie cały swój dobytek. Została im tylko wierna mimo wzgardy ziemia, której oni uprawiać nie chcieli.

Pierwsze kroki starego Kałuży, gdy się wylizał z rany postrzałowej, otrzymanej podczas napadu, powiodły go ku zagrodzie Matery. Ze skruszonym sercem szedł teraz prosić o pomoc, którą wówczas lekkomyślnie odrzucił.