Do Ojczyzny Zbawiciela

3)

- Patrzcie, patrzcie - mówi jeden z pielgrzymów. - Nasze polskie bociany stoją na łące. Istotnie, dwa boćki stanęły na baczność frontem do pociągu, jakby salutując przed nami. Ale to nie polskie bociany, tylko ich bracia rumuńscy.

- Czy zauważyliście państwo - mówi ktoś inny - dość charakterystyczny szczegół, że tu przy budkach kolejowych dzierżą straż z czerwoną brudną szmatą przeważnie stare babule? Gdzieby to nasz kolejarz wyręczał się kobietą w pełnieniu obowiązkowych czynności! - Co kraj, to obyczaj.

Minęliśmy kilka, może nawet kilkanaście rzek i rzeczułek. Prawie wszystkie zupełnie wyschnięte. Zaledwie w niektórych środkiem nieregulowanego koryta sączy się trochę wody. Dopiero w pobliżu morza przejeżdżamy nad sporą rzeką - dopływem Dunaju. Wnet też pociąg wtacza się na wysoki nasyp, przecinający rozległe, zda się bezkresne moczary naddunajskie, wśród których znajduje się mała stacja kolejowa.

Moczarzyska te, gęsto wikliną i wierzbami zarosłe, nie są jednak, bezdrzewnem pustkowiem. Kipi tu życie. Jest to bowiem raj ptactwa błotnistego, które jeszcze jedynie tu można spotkać, bo w całej Europie niektóre gatunki już wyginęły. Widzisz więc z okna wagonu dziwaczne jakieś czaple, stada dzikich kaczek i gęsi, długonogie żurawie i innych mnóstwo, kto tam wie jak się nazywają. Także chmary ciekawych owadów brzęczą nad kałużami.

Wreszcie wjeżdżamy na olbrzymi most. To Dunaj. Potężna rzeka. Woda w niej brunatna, gliniasta. Czyżby gdzieś ulewy były? Płynie spokojnie, rzekłbyś leniwie, ale mimo to można się domyślać silnego nurtu i znacznej głębi.

Wdali nad szafirową wstęgą gałęzi Dunaju rozsiadło się jakieś miasto na wzgórzach. Malowniczy widok. Niewielka to mieścina, zamiast brukowanych ulic widać gliniaste, wyschłe od spiekoty, ścieżki! Słońce wypaliło też trawę na pastwiskach, rozciągających się wokoło.

Zbliżamy się do Konstancy. Pociąg dojeżdża do portu. Tuż obok tkwi poważnie w wodzie lśniąca białością "Polonia", która ma nas przyjąć w czyściutkie kabiny, aby po paru dniach żeglugi wysadzić na brzegu słonecznej Ojczyzny Pana Jezusa.

Podczas gdy kierownictwo pielgrzymki załatwia formalności paszportowe, my przyglądamy się przez okna gromadce Turków i małych Turczynek w szarawarach wałęsających się po rampie i wygrzewających do słońca.

Spotykamy się tedy po raz pierwszy oko w oko z prawdziwym Wschodem.

Oto stary Turczyn w fezie na głowie pali fajkę, puszczając w równych odstępach czasu małe kłęby błękitnego dymu. Robi wrażenie, jakby ta czynność była ogromnie ważna, taki skupiony i obojętny na wszystko, co dzieje się wokół niego. Paru wyrostków z nadzwyczajną wprawą gryzie ziarna słonecznika, wypluwając głośno łuski.

góra Oliwna
Góra Oliwna

Przekupnie z pomarańczami w dużych koszach, zawieszonych na nosidle ze zgiętego kabłąkowato kija, krzykliwym głosem zachwalają swój towar. Cisną się też sprzedawcy słoneczników, licząc na klientelę.

Kilku włóczęgów obdartych i brudnych wyciąga ręce po jałmużnę.

Otwarto wreszcie wagony i za chwilę wstępujemy już na okręt Z polskich wagonów na polski okręt. Tylko że statek, jako społeczność "samowystarczalna" - jeśli można tak powiedzieć - bardziej robi wrażenie kawałka ojczyzny, gdzie czujemy się jak u siebie. A jest to największa jednostka naszej floty. Ma 15-tys. tonn wyporności. Pewnie, że w porównaniu z olbrzymami transoceanicznemu Francji, Anglji czy Włoch jest to niewiele, ale zawsze jest to statek duży. Dostajemy, się do, kabin. Współtowarzyszem moim obędzie p. Ryś; z Warszawy, fotograf pielgrzymki.

Zaledwieśmy się rozlokowali, gong zwołuje na obiad. Pożywianie obfite i smaczne stało się już podobno zwyczajem na wszystkich okrętach. Tak jest i na naszym.

- Chodźmy zwiedzić miasto - mówi ks. dyrektor. Poznamy port rumuński i wykorzystamy wolny czas. - Niestety, przy wejściu na statek stanął na straży karykaturalnie gruby rumuński komisarz policji i przepustek nie chce wydać nikomu, dopóki tych dziesięciu, co wyrwali się przed nami, nie wróci.

Parokrotnie różni ochotnicy próbowali szczęścia, zagadując grubasa to po niemiecku, to po francusku, chcąc go jakoś udobruchać. Wszystko napróżno! Grubas stał się nieubłaganym cerberem. Gdy zaś nasza dziesiątka wróciła, zapadł już wieczór. Dowiedzieliśmy się przy tem, że w mieście niema żadnych nadzwyczajności, więc też i niema czego żałować.

na statku
Rozmawiamy sobie na tyle statku. Nadchodzi żyd, a fotograf robi psztyk!

Skorzystałem z czasu i, skleiwszy naprędce artykuł wstępny do "Rycerzyka", posłałem wieczorem do redakcji z załączonemi pozdrowieniami "od wody".

Na statku czujemy się doskonale. Jest przestronno, mamy pocztę polską, kantor wymiany, nawet P. K. O. jest na miejscu.

Mieliśmy podnieść kotwice o g. 22-ej. Atoli teraz dowiadujemy się, iż będziemy mogli ruszyć dopiero około 1-ej, gdyż o północy ma nadejść pociąg nadzwyczajny, wiozący coś z 500 osób żydostwa do Palestyny. Musimy więc czekać na nich, bo przecież głównie dla nich utrzymuje się tę linję morską, a "Polonia" przewozi przeważnie emigrantów i wycieczkowiczów żydowskich z Europy środkowej i wschodniej do dawnej ich ojczyzny.

Niektórzy z pasażerów chcą mimo to czekać, aby być świadkami odbicia od brzegu. To ci, którzy dopiero pierwszy raz znajdują się na morzu. Takiego jednak "wilka morskiego", jak ja, który już przed dwoma laty oglądał te sceny, ciągnie więcej łóżko, zwłaszcza, że o świcie trzeba wstać, bo już na 5.30 wyznaczono mi Mszę św.

Zasnąłem też mocno. Nie słyszałem nawet, kiedy mój współlokator przyszedł. W nocy budzi mię krzyk i hałas nie do opisania.

- Co to może być ? Czyżby katastrofa?...

Tak jest, katastrofa, ale nie zatonięcie. To tylko "spokojna mniejszość" zwaliła się na statek i zachowuje się "kulturalnie", jakby to nie była północ i nie na statku, ale dzień targowy na Nalewkach czy na Kazimierzu w Krakowie. Sen odleciał na dobre, a hałas wcale nie ustaje. Dopiero mój współlokator, widać zrozpaczony tem, że najlepszy sen nam przerwano, jak nie huknie potężnym głosem: będzie tam wreszcie spokój, czy nie?!! uśmierzył ten zgiełk hajderu. Snać odważnych synów Izraela zdjął strach i umilkli. A my zabraliśmy się pośpiesznie do sztukowania potarganego snu.

w ogrodzie Getsemani
Autor opisu w ogrodzie Getsemani na tle drzewa oliwki

Ledwiem zdążył snąć, gdy rozległo groźne chrapanie, pewnie ktoś w kabinie sąsiedniej tak twardo śpi ? - myślę sobie. Dopiero rano spostrzegłem, że to mój współlokator tak smacznie chrapie. Trudno spać przy takiej orkiestrze. Zakrywam uszy kocem, ale budzę się prawie co pół godziny z obawy aby nie zaspać. Wprawdzie prosiłem dyżurującego marynarza, aby mię zbudził o 5-tej, lecz jakoś wątpiłem w jego punktualność. I, jak się okazało, całkiem słusznie. Widać poczciwy marynarz sam zdrzemnął się krzynkę gdzieś w kącie, bo, choć wyszedłem z kajuty 10 minut po 5-tej, jeszcze go nie było. Dopiero po śniadaniu powiada, że zdziwił się, gdy pukając o 5.30, już mię nie zastał.

- W zakonie punktualność, panie, jak przy wojsku. Jak dzwonek budzi o 5-tej, to nie można wstawać pół godziny później.