W czasie wakacji spotkałem przypadkowo jednego z dawnych kolegów szkolnych. Nie widzieliśmy się już lat parę: rozdzieliła nas straszliwa zawierucha światowej wojny i każdego w inne rzuciła strony. Wzruszeni tym niespodziewanym zetknięciem nie wiedzieliśmy nawet od czego rozpocząć wymianę myśli; na zwykłych słowach przywitania urwał się wątek rozmowy. Lecz nie długo to trwało. Po ochłonięciu z pierwszego wrażenia wpadliśmy na tok dawnych czasów, dawnych profesorów, współuczniów, zabaw, rozrywek. Ponieważ mój kolega właśnie wybierał się na przechadzkę, a i ja nie miałem nagłego zajęcia, więc, gawędząc po drodze, ruszyliśmy wolnym krokiem w stronę pobliskiego lasu. Przesunął się przed nami cichy, jakoby zadumany cmentarz, przesunął się szereg chat wieśniaczych i schludny dworak wiejski. Przystanęliśmy na małym pagórku i rozglądnęliśmy się dokoła.
Słońce miało się ku zachodowi. Na krańcach widnokręgu zarysowywało się niewyraźnie faliste pasmo wzgórz, przyprószonych lekką, wieczorną mgłą i oblanych promieniami. Na stokach widać było kilka szarawych, nierównomiernie pociętych plam: to wioski i drobne mieściny. Bliżej nas ścieliła się obszerna kotlina, okryta zielenią łąk, niby różnobarwnym kobiercem, a przecięta w środku krętą, srebrzystą taśmą strumyka. Po bokach kotliny ciągnęły się różowo-złotawe smugi dojrzewających zbóż. Na prawo u podnóża pagórka przytuliło się kilkadziesiąt włościańskich zagród. Spośród potężnych grusz, rozłożystych jabłoni i niskich, wiotkich śliw wystawały tylko słomiane strzechy i skrawki ścian. Zapadające słonko oblokło lekką, przeźrocza purpurą białe ściany, odświeżyło i wygładziło poczerniałe, mchem obrosłe poszycia.
Tuż za nami poczynał się poważny las bukowy, niby szereg kolumn jakiejś olbrzymiej budowli. Przygasłe światło dzienne przedzierało się przez kilka ledwie rzędów drzew - dalej panował już tajemniczy pomrok. Naokół cisza była. Tylko kiedy niekiedy przeleciał ze świergotem ptak, powracający do gniazda, zaćwierkał niepewnie i jakby nieśmiało świerszcz polny, krzyknął pastuszek na łące, zaryczało bydło pędzone do obory.
Stanęliśmy obaj w milczeniu zachwyceni czarownym widokiem przyrody. Po chwili jakoś mimowoli wyrwał mi się z piersi okrzyk:
- Cudny ten świat Boży! Jakże potężnym, jak niewymownie pięknym musi być jego Twórca!
Na te słowa, mój towarzysz ocknął się z zadumy, ruszył ręką i jakimś dziwnie obojętnym tonem wybąknął:
- Tak, pięknym jest ten świat, ale niestety nie zawsze i nie wszędzie, a dzieją się na nim i takie rzeczy, które trudno z mądrością i potęgą Stwórcy pogodzić.
- Ej, Romek, czemu ty się tak czarno dziś na wszystko patrzysz?
- Mój kochany, wyjawiłbym ci przyczynę, ale ponieważ wiem na pewno, iż pod tym względem odmiennych, krańcowych nawet jesteśmy zapatrywań, więc może zwierzenia moje, przyjemności by ci nie sprawiły.
- Owszem, powiedz otwarcie, co myślisz; odmienność twych zapatrywań wielkiej nieprzyjemności chyba mi nie przysporzy, bo jużem miał nieraz sposobność do tego się przyzwyczaić.
- Otóż przede wszystkim zaznaczę, że od ostatniego z tobą spotkania, pogląd mój na świat zmienił się całkowicie. Byłem kilka lat na wojnie: widziałem wiele, doświadczyłem wiele i doszedłem do tego, że wiara moja w Boga nie miała trwałych podstaw.
- Radbym wiedzieć, jaką drogą dotarłeś do tak skrajnego wniosku?
- Bardzo krótką, odparł trochę z przekąsem, przekonałem się, że kto cnotliwy, pracowity, poczciwy, ten skazany jest na nędzę, niedostatek i wyzysk; źli zaś i występni opływają w bogactwa, używają rozkoszy, przepędzają czas na zabawach. Gdyby Bóg istniał, to chyba nie dopuściłby do takiej niesprawiedliwości.
- Widzę mój drogi, żeś może wiele widział, wiele doświadczył, aleś bardzo mało, lub bardzo powierzchownie nad swymi spostrzeżeniami się zastanawiał. Wiesz przecież, że gdy przyjdzie o jakiejś rzeczy sprawiedliwy sąd wydać, trzeba najpierw ową rzecz wszechstronnie i bez uprzedzeń zbadać, a ponadto trzeba ją porównać z całością Bożego w świecie planu; Jak bowiem na obrazie, na swym miejscu położone cienie, dodają piękności malowidłu, tak poszczególne w świecie braki przyczyniają się do ogólnej harmonii.
- Bardzom ciekaw, jak te zasady przystosujesz do mego zarzutu?
- Zobaczysz zaraz. Powiedziałeś, że poczciwi cierpią na tym świecie, a źli używają, nieprawdaż?
- Tak.
- Otóż zdanie to, jeśli nie całkiem fałszywe, to przynajmniej zanadto jest ogólnikowe i przesadzone.
- Dlaczego?
- przede wszystkim dlatego, że są nieszczęścia, bóle, zgryzoty, które nie pytają, czy kto cnotliwy, czy zły, czy bogaty, czy ubogi. Przecież chorują zarówno poczciwi, jak i przewrotni; śmierć zabiera najbliższych i najdroższych, tak z pod włościańskiej strzechy, jak i z pałacu, itd. Nadto, rozbiorę twój zarzut na części i w każdej z nich jakiś błąd wynajdę. Mówisz o upośledzeniu ludzi poczciwych. Czy też naprawdę każdy poczciwy jest nędzarzem, czy każdy wyzyskiwany? Iluż ja znam ludzi cnotliwych, co ze swego stanowiska są zadowoleni i nikomu ziemskiego szczęścia nie zazdroszczą, Co zaś się tyczy innych, rzeczywiście cierpiących niedostatek, to po pierwsze, my nie możemy ściśle wiedzieć, kto poczciwy, a kto nie; oceniamy człowieka na zewnątrz, lecz nie znamy wnętrza, nie widzimy myśli, zamiarów i pragnień i z tego powodu, możemy się grubo pomylić, co do moralnej wartości osób. Po drugie, wielu z tych, niby to poczciwych, sami sobie ukuli ciężkie kajdany losu. Jedni zubożeli i wpadli w nędzę, bo oddali się namiętnościom, zmarnowali zdolności, roztrwonili majętność, inni muszą cierpieć, bo nie chcieli rąk do pracy wyciągnąć.
A teraz przypatrzmy się tym złym ludziom, o których twierdzisz, iż są szczęśliwymi. Mnie się zdaje, że na ogół tak nie jest. Bo chyba niewiele zażywają szczęścia ci, co za swe zbrodnie gniją po więzieniach, lub z niepewnością oczekują chwili, w której kula przetnie pasmo ich życia. O innych też nie można powiedzieć, że tylko rozkosz przypadła im w udziale. Iluż to bowiem upada pod brzemieniem wyrzutów sumienia, ilu dręczy bojaźń zasłużonej kary. Wierz mi drogi, że bardzo często wygodniej biedakowi w łachmanach, niż zbrodniarzowi w jedwabiach, że lepiej smakuje pierwszemu czarny, ciężko zapracowany chleb, niż drugiemu najwyszukańsze potrawy.
Otóż widzisz, że zarzut twój trzeba bardzo ograniczyć i do wyjątkowych tylko można go stosować wypadków. Ale, jak właśnie te wypadki tłumaczyć? Zaiste trudne by to było, gdyby ze śmiercią człowieka wszystko się kończyło. Tymczasem życie ziemskie jest, jakby dniem uciążliwej pracy, po której ma nastąpić błogi i wieczny spoczynek; jest przygotowaniem, drogą do życia przyszłego. A dopiero w życiu przyszłym cnota odbierze należną nagrodę, a grzech nieodpokutowany, sprawiedliwą karę. Przeto P. Bóg, już tu na ziemi spuszcza na ludzi cnotliwych różne klęski, niedostatki, cierpienia, już-to, aby ci ludzie pozbyli się resztek należnej im kary, już-to, aby sobie wysłużyli wyższy stopień chwały niebieskiej. Inaczej znowu postępuje z bezbożnymi: jeśli, przestrogi, wyrzuty sumienia i kary im nie pomogą, lecz bardziej jeszcze w grzechu utwierdzają, zostawia ich wówczas własnym namiętnościom, owszem, daje im nawet dobra doczesne, by im wypłacić tę odrobinę dobrych czynów, jakie spełnili na ziemi. Lecz za to po śmierci należeć im się będzie tylko sprawiedliwa kara za nieprawości.
Więc zarzut, który mi postawiłeś, ja teraz przeciw tobie obracam. Właśnie, gdyby nie było Boga, gdyby nie było życia przyszłego, to owa nierówność na ziemi byłaby czymś zagadkowym, niewytłumaczalnym, pozbawionym zasady. Po uznaniu zaś Boga i nieśmiertelności duszy wszystko się staje jasne, harmonijne, wszystko ma swój cel i swą przyczynę. Cóż mi na to odpowiesz?
- Muszę ustąpić, i wyznam ci szczerze, że nigdy nie zastanawiałem się głębiej nad, dopiero co przez ciebie rozwiązaną, trudnością.
Rozmowa się urwała. W milczeniu zawróciliśmy do wioski. Noc obejmowała już świat w swe objęcia. Na firmamencie coraz gęściej rozsiewały się gwiazdy. Wieś pogrążyła się w ciszy i ciemności. Tylko lekki ciepły wiatr szumiał w przydrożnych wierzbach, a z niedalekiego stawu dolatywało wesołe żab grzechotanie. Doszliśmy wreszcie do środka wioski, pożegnaliśmy się serdeczniej niż zazwyczaj i każdy z nas w inną odszedł stronę: mój kolega do mieszkania kierownika szkoły, ja do cichej w cieniu wyniosłych świerków ukrytej plebanii.