"On się już nie nawróci" - biadała umierająca. Pocieszałem ją jak mogłem, że przecież Matka Najśw. potrafi i zatwardziałych grzeszników wyratować, więc i jej mąż nawrócić się może.
Niebawem przyjechał do żony, a kłótnia z dorożkarzem była zwiastunem jego przybycia. Młody urzędnik, były słuchacz prawa na wszechnicy, ale w sprawach religii bardzo zacofany, czyli jak to się na opak nazywać zwykło "postępowy". Jako kapelan szpitala uważałem poniekąd za swój obowiązek zająć się i tą biedną duszą. W chwilach więc wolnych chętnie rozmawiałem z nim o rzeczach tyczących się wiary. Ale ostatecznym dla niego argumentem było: "dla mnie potrzeba jaśniejszych dowodów". Dałem mu też znaną wśród inteligencji, książkę Ks. Morawskiego pt. "Wieczory nad Lemanem", ale, jak zauważyłem, niewiele z niej czytał; trzymał za to jakieś niemoralne piśmidła. Gdy zaś silniej przemawiałem, oświadczył wprost: "Księże, ja jestem heretykiem".
Widziałem, że nie chce się oświecić i dobrą lekturą gardzi. Co tu robić? Poleciłem całą sprawę Niepokalanej przez ręce niedawno w opinii świętości zmarłej, a już głośnej po całym świecie dziewicy Gemmy Galgani z Lukki.
Wkrótce dowiaduję się, że on nazajutrz wyjeżdża, niebawem druga wiadomość, że wyjazd nastąpi jeszcze tej nocy. Na dobitek złego zjechał i jeden z jego krewnych i razem z nim przebywał.
By go mieć samego, kazałem mu powiedzieć, że potem będę zajęty, więc jeżeli sobie życzy widzieć się ze mną niech to uczyni zaraz. I - przyszedł.
Z daleka kierowałem rozmowę do spowiedzi, ale ciężko szło; aż tu otwierają się drzwi, a w nich staje właśnie ów krewny nagląc, że już czas na kolej. Po krótkim więc pożegnaniu wyszedł.
Zostałem sam... Jak to, mówię, to tak się ta sprawa zakończy?... Padłem na kolana i krótko, ale gorąco westchnąłem do Niepokalanej za pośrednictwem Gemmy.
W tym coś mnie tchnęło - wychodzę na korytarz. Zastaje tam owego krewnego. "Przepraszam, mówię zwracając się do niego, muszę jeszcze z tamtym panem jedną sprawę załatwić.
I owszem, proszę, odparł.
Mój "heretyk" już wyszedł z walizką w ręku z pokoju; proszę go więc do siebie. Gdy drzwi się zamknęły wyjąłem "Cudowny Medalik" i podałem mu go w upominku. Dla grzeczności przyjął. Wtedy zaproponowałem - spowiedź.
"Nie jestem przygotowany. Nie, absolutnie nie" - usłyszałem w odpowiedzi. Lecz... w tym samym czasie pada na kolana, jakby go do tego jakaś wyższa moc zmusiła. Rozpoczęła się spowiedź.
- I rozpłakał się jak dziecko...
Niepokalana i bez "jaśniejszych dowodów" zwyciężyła.
Cześć Jej na wieki!