"Znój dnia powszedniego"

(fragment)

Mały Wojtek, w przydługiej nieco koszulinie, z trudem dreptał za ojcem na swych pałąkowatych nóżkach. Gdy go chodzenie utrudziło wreszcie zbyt mocno, siadał na wąskiej miedzy lśniącej soczystością młodej trawy i tylko z dala pokrzykiwaniem próbował odpędzić wrony, z głośnym wrzaskiem kupiące się przy lśniącej, pachnącej bruździe świeżo zruszonej lemieszem roli.

Pług orał uparcie już od tygodnia. Koniowi aż boki nieco zapadły z wysiłku. Stefan Sybała też sam się jakby przygarbił od potu, który mu wciąż od nowa wilgocił koszulę. Lemiesz tylko co dnia błyszczał szerzej, radośniej, jakby dokumentując tym szmat odwalonej pracy.

Sybała z niepokojem spoglądał co czas jakiś na słońce. Stało jeszcze wysoko, dopiero minęło południe. Ale i pola kawał leżał jeszcze zrudziały, wymięty, nietknięty dotąd. Pragnął to skończyć do wieczora. Jutro niedzieliczka. Odpocząłby, pokłoniłby się Bogu, prosząc o pomyślność na ten nowy idący rok chłopskiej harówki. Od poniedziałku zacząłby sianie jarej pszenicy, grochu, jęczmienia, a i owsa, jeśli mu się uda z sąsiadem za grykę wymienić.

Nogi z trudem zdołały wyciągać ciężkie, niezgrabne buciska, zawalane gliniastą ziemią. Ręce, mocno ściskające drewniane rączki pługa, lepiły się od potu. Był już zmęczony, pora było pożywić się, a i spocząć nieco.

Doszedł za pługiem do końca "wagi" i przystanął. Sporo zrobił od świtu. Można sobie krzynę odpocząć, nim żona zawoła na obiad. Przysiadł przy Wojtku. Chłopak zajęty był rozgrzebywaniem nory, w którą furnęła przed chwilą spłoszona mysz polna.

Koń, rad z chwili wytchnienia, schylił łeb, szczypiąc młodą trawę. Sybała przyglądał się przez moment synowi, a potem powiódł wzrokiem po rozległej równinie, zamykającej się od zachodu łagodnym stokiem jeziora. Ludzi wokoło było pełno. Nie dziwo, wiosna. Co się zrobi teraz, zbierze się stokrotnie na jesień. Nie można ani godziny zaniedbać.

Ku najbliższemu oraczowi szybkim krokiem sadziła przez bruzdy kobieta. Poznał ją. Była to Kiernowicka, wdowa z trojgiem drobnych dziecisków. Męża jej Niemcy zabili na krótko przed ukończeniem wojny. Gdy sąsiedzi szykowali się do repatriacji, zdecydowała się i ona.

Wojtek szarpnął ojca za rękaw, wyrywając go z zamyślenia.

Tato, Kiernowicka leci. Pewnie z obiadem. Glawisz dziś u niej robi.

Wdowa nie miała własnego konia. Dzięki życzliwości ludzkiej dawała jednak sobie radę. Wyznaczali sobie sąsiedzi po dniu i orali jej ziemię, pomagali w żniwach, w zwózce, wszędzie gdzieby kobieta nie dała sama rady. W ubiegłą sobotę Sybała zaczynał orać jej płacheć ziemi, Glawisz dziś kończył. Jeszcze kilku z takiej biedoty było we wsi a jakoś z Bożą i ludzką pomocą wiodło się im niezgorzej. Dziś, jak i całej wiosce, nawet już nieźle...

- Mama wołajom - jeść.

Sybała podniósł się z miedzy, podskoczył do konia. Zły był na siebie. Tak się zamyślił o tym i o tamtym, że zapomniał by i koniowi dać nieco swobody. Odprzągł go teraz i podprowadził do opodal leżącej, bujnej łąki. Wojtek dreptał cały czas obok ojca, coś tam nieustannie gaworząc.

Od łąki zawrócili ku domowi. Kobieta na progu spoglądała ku nim niecierpliwie. Wojtek przejęty był teraz nową myślą:

- Tato, a kiedy ja będę orać? Już jestem duży, a nie chcecie mi pozwolić...

Spojrzał na syna z uśmiechem.

- Poczekaj jeszcze, poczekaj. Naorzesz się w życiu dla siebie i innych...

W małym zbudził się egoizm dziecinny. Przerwał ojcu.

- Ja będę tylko dla siebie, no i dla mamy z tatą. A więcej dla nikogo...

Sybała lubił gaworzyć z synem. Miał jeszcze trzy córki, ale syn jedynak radował jego serce najbardziej. Przekazywał mu więc jak mógł to wszystko, czego życie nauczyło go przez długie lata.

- Widzisz syneczku, żaden człowiek nie pracuje tylko dla siebie. Plonem jego pracy dzielą się też inni, tak jak i on korzysta z pracy drugich ludzi. żyjemy w gromadzie. A już nigdy dla siebie tylko nie będzie pracował chłop, rolnik. Przecie to on jest żywicielem całego narodu. Cóż by jedli ludzie w miastach, co robotnicy w fabrykach, żołnierz w wojsku? Chłop ich żywi swoją pracą, swoim potem i ciężką harówką. Tak jak i oni dzielą się z nim tym wszystkim, nad czym pracują. Ho, ho, wielka i odpowiedzialna jest praca rolnika, dlatego tak też zaszczytna. Pamiętaj o tym...

Wojtek słuchał z rozwartą gębą, chciał jeszcze coś pytać, ale już i czasu nie było. Weszli na podwórze, na chwilę zboczyli pod studnię, by umyć spocone, zakurzone twarze i ręce, po czym wsunęli się do kuchni.

Na stole, w dużej fajansowej misie dymiły kartofle oblane tłuszczem. W mniejszych miskach rozlany był chłodnik, najlepsza potrawa na upalne dni, I syci i chłodzi...

Sybała przeżegnał się zamyszyście i zasiadł przy stole na mocnej dębowej ławie. Wojtek też się gramolił na nią za ojcem i już łapał za łyżkę, gdy mu matka wytrąciła ją z ręki.

-A przeżegnać się, to nie umiesz...

Wojtek spiesznie podniósł ku czołu małą łapinę. Matka spoglądała czule na syna. Najmłodsza pociecha Sybałów, trzyletnia Małgosia, dreptała koło matczynej spódnicy.

Sybała spojrzał ku drzwiom. Starszych córek nie było jeszcze w domu. Janka miała lat 12, Stacha kończyła już osiemnasty. żona widząc jego pytający wzrok, pośpieszyła z wyjaśnieniem:

- Naharowały się dziś dosyć. Oczyściły truskawki jak się należy, a i marchew z pietruszką opełły. Poszły teraz po kwiaty na ołtarz. Niedziela przecie jutro...

Sybała żywo zwrócił się do kobiety.

- Jest co nowego?

- Był tu zakrystian. Powiadał, że obraz prawie na ukończeniu. Przepiękny ponoć. Proboszcz tak się strasznie cieszy. Powiadał, że rad jest ogromnie ze swojej parafii. Ludzie porządni i pobożni, o kościele pamiętają, pijaństwa wielkiego nie ma w okolicy.

Obraz ten, Matki Przenajświętszej, był dumą parafii. Zamówiony u znanego artysty miał być dowodem przywiązania parafian do kościoła i podzięką Bogu za opiekę na nowej ziemi, gdzie im poszło tak nadspodziewanie łatwo i dobrze.

Gospodarz zajadał teraz bliny z "pomaczką" i rozmyślał. Odnowili kościół tego roku, odmalowali wewnątrz a tynkiem obrzucili na zewnątrz, dzwon nowy sprawili. Daleko szukać trzeba byłoby drugiej takiej świątyni. A przecie przed paru laty, jak tu przybyli, uszkodzony był kościół, zapuszczony przez czas wojenny, jedna ściana prawie zburzona od pocisków. Zabrali się wtedy kupą do roboty, jeszcze nawet i przed naprawą własnych domów. Kobiety zaopiekowały się wnętrzem, Jakieś tam kilimy, wazony, obrazy, kwiaty niosły, na co którą stać było, co miały w domu odpowiedniego albo co mogły wtedy ze skromnych groszy zakupić. Teraz ten obraz miał być ukoronowaniem wysiłku całej parafii przy odbudowie kościoła. Może też i dlatego tak im tutaj Bóg szczęścił wszystkim wokoło...

Sybała odsunął miskę, nakreślił znak krzyża. Zamierzał wyjść do sąsiedniej izby, by zdrzemnąć przed dalszą pracą jaką godzinkę. Spod wielkiego pieca chlebowego doszedł go cieniutki pisk. Nachylił się ciekawie.

- Dziś się wykluły. Szesnaście sztuk, dwa tylko jaja były puste - pochwaliła się żona odsłaniając deskę, zamykającą wejście do prowizorycznego, ciepłego schronienia dla kurcząt pod piecem. Na izbę wysypał się rój pulchnych, żywych kłębuszków. Nastroszona, gdacząc głośno, wysunęła się za nimi kwoka.

Sybałowa miała, jak to się mówi, szczęśliwą rękę do drobiu. Co roku też koło setki wszelakiego ptactwa kręciło się po jej obejściu. Tej wiosny szczególnie była zaambarasowana, bo ze Spółdzielni Chłopskiej otrzymała do wylęgu jaja rasowych kur. Ciekawa była jak jej się z nimi powiedzie.

Wojtek już przysiadł na podłodze i głośnymi okrzykami dawał wyraz zachwytu nad tym całym piszczącym bractwem. Nie zauważył nawet, kiedy ojciec wysunął się z izby.

Po południu, choć słońce coraz bardziej przechylało się ku zachodowi, spiekota ani myślała ustąpić. Ludzie byli już pomęczeni całym tygodniem ciężkiej, wyczerpującej pracy i niecierpliwie oczekiwali dnia odpoczynku.

Wiosna tego roku bujna była i piękna nad podziw. I deszcze spadły w miarę, ani za wiele, ani za mało, i rosło wszystko, darzyło się jak dotąd nad pomyślenie. Sady osypane były kwieciem, obeszło się bez wiatrów, i teraz młode zalążki wiśni, jabłek i grusz wyzierały spośród młodych drobniutkich jeszcze listków. Bzy przekwitały już. W ogrodach szło pięknie. Rozsada kapusty i buraków była bujna, nie opadły jej mszyce. Pomidory w skrzynkach na oknach wołały o przesadzenie na grunt. Ten i ów ryzykując przymrozek odważył się już na to. Bydło na świeżej paszy czuło się doskonale. Mleka było w bród.

Tylko że i roboty co dnia przybywało. Ledwie skończyła się orka i siew, przychodziło sadzenie buraków cukrowych, plewienie ogrodów, robienie zagród dla ptactwa. A jeszcze to i owo w obejściu trzeba było naprawić, do kowala zajechać. żeby dzień miał i dwadzieścia godzin, zdawałoby się, nie dałbyś rady. Ale jednak ludzie dawali. Wspomagali jeden drugiego, ratowali w kłopotach. Zgodnie szła budowa nowego życia na odzyskanej ziemi. Jakby tu już tkwili od setek lat...

Dzwon z kościoła bił właśnie na Anioł Pański, gdy Sybała odrzucił ostatnią skibę. Uśmiechnął się radośnie, wyprostował ramiona. Potem zdjął czapkę, odmawiał modlitwę, dziękował. Na całym polu zamarły w bezruchu sylwetki ludzkie: "Niech będzie Chrystus pochwalony, niech będzie Maryja pochwalona"...

Jeszcze jeden sobotni dzień wiosenny miał się ku końcowi.