Zabawa

Zasiedziałem się u państwa Kowalskich do wieczora. Była u nich mała uroczystość rodzinna - Franek pierwszy raz poszedł do pracy. Pan Kowalski, mechanik w warsztatach kolejowych, był dumny i rad - syn skończył szkołę pomyślnie i wkraczał na drogę ojca. Wszyscy oczekiwali na powrót Franka, a ja - w szczególności. Znałem chłopca od paru lat; przed kilkoma dniami zgłosił się do naszego klubu - chciałem go zawiadomić o terminie wieczoru.

O Franku koledzy jego, członkowie M.I., mieli jak najlepsze zdanie: pracowity, uczciwy. I w samej rzeczy - dobrze mu patrzyło z oczu. Myśleliśmy wszyscy, że będzie z niego dobry rycerz Niepokalanej.

Oczekiwanie przeciągało się. Było już dobrze po dziewiątej wieczorem. Matka z niepokojem co chwila patrzyła na zegar; ojciec zamilkł i spochmurniał.

Nagle zadźwięczał dzwonek. We drzwiach stanął Franek Nie Franek? Ktoś podobny do niego, ale całkiem inny. Blada, spotniała twarz. Kosmyk włosów, przylepiony do czoła, wymykał się spod przekrzywionej czapki. Ubranie pomięte. Zalatywało od niego wódką. Wszedł do pokoju, zataczając się. Wymknąłem się chyłkiem. Wracałem do domu zły i smutny. Nie, z tej mąki chleba nie będzie - myślałem. żal mi było chłopca.

Był to, pamiętam jak dziś, poniedziałek. Siedziałem zatopiony w książce, kiedy poczułem czyjąś obecność w pokoju. Odwróciłem się. Patrzcie no - w pokoju stał Franek. Znów inny: bez czapki; włosy w porządku; wódki ani śladu Ale mina biedaka była smutna i niepewna. Wskazałem mu krzesło. Usiadł i zaczął mówić. Z początku nie szło mu: "Słuchaj, ja, tego, w sprawie tego klubu, i M. I" Zaczerwienił się po same włosy. Widać dostrzegł w moim wzroku zdumienie, że po takim przedstawieniu, ośmiela się jeszcze prosić o wejście do naszego grona. Skinąłem jednak głową zachęcająco, a on mówił coraz prędzej: "Widzisz... nie sądźcie mnie źle... ja już nigdy... ale to było tak: Po pracy i wypłacie uwzięło się na mnie kilku kolegów. Wiesz, ten wysoki, Kazik i kilku innych. Znajomi poszli, a oni zaczynają namawiać: "Chodź, postawisz nam jednego". Nie chciałem, kręciłem nosem, ale oni się uparli. A wysoki mówił: "Co, mamy się boisz? Za własne pieniądze nie chcesz się zabawić? Taki stary chłop, a jaki..."

Pomyślałem, że naprawdę to moja, zapracowana gotówka, że nie jestem małe dziecko, że mam prawo się zabawić. Ot, wiesz, pokusa.

Zaciągnęli mnie do baru. Ten na rogu. Zaczęła się zabawa. Po kilku kieliszkach kręciło mi się w głowie, ale się uparłem. Piliśmy i hałasowali, padały przekleństwa i kawały. Po kilku godzinach byłem prawie nieprzytomny. Chcieli mnie jeszcze zaciągnąć gdzie indziej - na hulankę, ale zobaczyli, że nie mam już pieniędzy, i że ledwie się trzymam na nogach.

W takim stanie znalazłem się w domu. Widziałeś mnie - prawda?

Wszedłem do domu, jak gdyby nic. I tu dopiero zobaczyłem wzrok ojca. Taki spokojny. Brr! Czy uwierzysz, że od razu otrzeźwiałem? Słyszałem jak ojciec mówił do matki: "Pomóż mu się położyć". I wyszedł.

Rano, po obudzeniu, nie zastałem ojca w domu. Matka i siostry nie patrzyły mi w oczy. I ja unikałem ich wzroku. W fabryce przyczepił się do mnie ten wysoki i ciągle wspominał o wczorajszej zabawie. Dawni koledzy odsunęli się ode mnie; nowi zaczęli mię otaczać. A mnie było i głupio, i smutno. Ciągle myślałem o ojcu.

W domu przy wieczerzy zebrała się cała rodzina. Rozmowa się nie kleiła. Nikt nie wspomniał o moim wczorajszym występie. Prędko skończyliśmy posiłek. Nagle usłyszałem spokojny głos ojca: "Gdzie byłeś?" - W "Piekiełku" (ten bar). - "Chodź". Bez słowa wyszedłem z ojcem na ulicę. Milczał. I wiesz? Zobaczyłem, że prowadzi mnie do baru. Wszedł bocznym wejściem. Siadł w kącie. Zamówił piwo. Widać wyczytał w moich oczach zdumienie, bo spojrzał w kierunku bufetu i sali, i powiedział: "Patrz".

Bar był już w połowie zapełniony. Niedaleko od nas kilku zażywnych jegomościów jadło kolację. Na stole piętrzyły się butelki, kieliszki, potrawy. Dwie kobiety o umalowanych na karminowo wargach i zmęczonych oczach dopełniały towarzystwa. Przy dalszym stoliku dwóch młodych ludzi kończyło drugą butelkę wódki. Mieli już dobrze w czubie. Bełkotali coś do siebie przez stół, to jednocześnie, to na przemian.

Pu chwili trzasnęły drzwi. Do baru weszło "pewnym" krokiem trzech chłopców: przesadnie skrojone ubrania, przesadnie pstre krawaty ot "złota" młodzież. Zasiedli i przy nich zaczęły mnożyć się butelki i potrawy. Poznałem jednego z nich: to syn wdowy po kolejarzu z sąsiedniej kamienicy. Przyszło mi na myśl że przecież jego matka jest bardzo uboga, a jego zarobek nie może wystarczyć na zapłacenie takiej "zabawy". Zacząłem przyglądać się jego kolosom. Twarze chude, napiętnowane chorobą, zmysłowe usta, oczy unikające wzroku sąsiada

Wkrótce zjawili się nowi goście: mężczyźni i kobiety, młodzi i starsi. Zajmowali stoliki w sali albo znikali na pięterku. Sala zaczęła napełniać się zaduchem, gwarem, bełkotem pijanych ludzi. Gdzieś w kącie powstała kłótnia - kogoś wypraszano za drzwi. Poczęły mnie ogarniać nuda, smutek, wstręt. Więc to jest zabawa? - myślałem. To wydawanie swojego i cudzego grosza na to, żeby z człowieka przemienić się w istotę podobną do zwierzęcia! W wielu twarzach, przeżartych pijaństwem i rozpustą, dostrzegłem piętno nałogu. Tak, ci ludzie nie potrafią już uwolnić się od ponęt takiego życia. Brud moralny, w który włażą, wymaga od nich pieniędzy A kiedy braknie im własnych - biorą cudze. Krzywda ludzka i występek to powietrze, którym oddychają; zapłata - barłóg nędzarza, szpital lub więzienie...

Sala była dość duża i brudna. W oknach firanki z bibułek, upstrzone przez muchy. Na stolach papier pełen plam. Za bufetem tłusty, wąsaty właściciel.

Brr!.. Chciałem się wyrwać na świeże powietrze, odetchnąć pełną piersią Ale nieubłagane, spokojne, pełne troski oczy ojca mówiły: "patrz".

Nie pamiętam, jak długo to trwało. Wiem tylko, że zaraz, kiedy zatrzasnęły się za nami drzwi mieszkania, rzuciłem się ojcu do rąk. mówiąc: już nigdy, nigdy .. I wiesz - beczałem jak dziecko. A on przycisnął mnie mocno do siebie i pocałował w czoło.

Widzisz - ojciec mi wierzy. A tak chciałbym żebyście uwierzyli i wy..."

Co miałem robić? Uścisnąłem rękę chłopcu i obiecałem wstawić się za nim u kolegów. Wiedziałem, że postąpią tak jak ja - zaufają mu. Promieniał radością.

A kiedy żegnaliśmy się - powiedział: "Wiesz, tak chciałbym przyprowadzić do Niepokalanej tego wysokiego i tamtych. To przecie, w gruncie rzeczy, dobrzy chłopcy, tylko biedni. Tym mnie rozbroił do reszty.