Uprawiajmy sport

Kiedy wchodziłem do naszego klubu, w sali gotowało się jak w garnku. Bolek, przysadzisty chłopak, szeroki w barach i o kwadratowej szczęce przemawiał, a właściwie przekrzykiwał kolegów. Stał, z rękami w kieszeniach, czerwony z przejęcia i wołał:

- A ja wam mówię - mniej, gadania, więcej ruchu: co drugie zebranie musimy poświęcać na sport - choćby na naukę pływania. Co miesiąc, w niedzielę - plecak na grzbiet i na wycieczkę...

Nie skończył. Antoś, prezes, zerwał się z miejsca i wbrew wszystkim regułom prowadzenia zebrań, wpadł w tok jego przemowy:

- Daj spokój z tym sportem. "W zdrowym ciele - zdrowe cielę". (Biedak, jest przeciwieństwem Bolka: wątły, blady, przygarbiony). Wiemy wszyscy, co to sport: kilkunastu kopie piłkę na boisku - a dziesięć tysięcy głupców wrzeszczy w niebogłosy. To rozbije pracę klubu.

- Nic nie rozbije! Nie chcę, żeby koledzy mówili, że co katolik, to - oferma. Tu łypnął złośliwie w kierunku Antosia i... tym popsuł całą sprawę. Naszego prezesa lubimy wszyscy. Jest uczciwy, uczynny, czysty. Co miesiąc bywa u Komunii św. Toteż od razu sympatie nasze przechyliły się na stronę Antka. Ten jednak wołał w tej chwili:

- Wojtek, a ty co powiesz?

Wojtek - to powaga w klubie. Jest tak silny jak Bolek, ale więcej myśli i czyta niż Bolek. Jest tak uczynny jak prezes, ale bardziej męski.

Wojtek rzucił okiem na zegarek:

- Ja proponuję odłożenie dyskusji do jutra. Niech każdy jeszcze raz sprawę rozważy, obmyśli. Podyskutujemy spokojnie.

Propozycja została przyjęta. Za oknami kwitła wiosna. Każdy chciał skorzystać z paru chwil ciepłego popołudnia.

Wracaliśmy we trzech: Antoś, Wojtek i ja. Droga nasza prowadziła nadrzecznym bulwarem. Prędki, buro błękitny nurt rzeki bulgotał i pędził wartko u naszych stóp. Patrzcie - kajak! Zatrzymaliśmy się. O pięćdziesiąt kroków od nas lawirowała pod prąd żaglowa łódeczka. Nerwowe ruchy żeglarza wskazywały, że to nowicjusz.

- Oj, będzie moknął...

Nie skończyłem zaczętego zdania. Silny powiew wiatru targnął żaglem. Usłyszeliśmy krzyk. Potem biała płachta załopotała na falach. Niefortunny kajakowiec zniknął pod wodą. Po chwili wychylił się z fal. Prąd szybko unosił przewróconą łódkę w dół rzeki. Nieszczęśliwy szamotał się w lodowatym nurcie.

Wszystko to odbyło się w mgnieniu oka. Nie zdołałem się jeszcze opamiętać, kiedy usłyszałem głośny plusk: To - Antek. Rzucił się do wody, jak stał, w ubraniu i parł naprzód w kierunku tonącego. Nowy plusk: To - Wojtek. Ten zdążył zrzucić płaszcz, marynarkę, obuwie i przebiec kilka kroków w górę rzeki. Płynął równo, sprawnie, zagarniając wodę silnymi rzutami rąk. Dopłynie - i wróci - ale Antek!? Widziałem, że nie umie dobrze pływać. Jego skok w nurt rzeki - to był akt szaleńczej odwagi. Ale... teraz nie posuwał się naprzód - opadł z sił. Nagle - zniknął w falach. Zrozumiałem, że przyszła kolej na mnie. Brr!

Po dziesięciu minutach na brzegu leżało dwóch na pół żywych topielców: niefortunny kajakowiec i Antoś. Mieliśmy z nim mniej kłopotu, ale "pacjent" Wojtka wypił wiele wody i przez dłuższy czas musieliśmy robić mu sztuczne oddychanie, w czym Antek zaczął nam wkrótce pomagać.

Zebranie w klubie odbyło się w naznaczonym terminie. Przewodniczył Antoś. Był nieco bledszy niż zazwyczaj i trzymał się bardziej prosto.

On też otworzył zebranie:

- Dzisiaj mamy dyskutować nad wnioskiem Bolka. Pozwolicie, że pierwszy zabiorę głos.

- Gadaj - odezwało się kilka głosów. Wszyscy już wiedzieli o wczorajszej przygodzie i byli ciekawi, co powie jeden z jej bohaterów.

- Otóż widzicie... Chcę powiedzieć, że Bolek wczoraj mówił - nie od rzeczy. Miał rację. Ja jestem "oferma", "gapa" i trzeba coś na to poradzić.

- Jak to, nieprawda! Zaczęli protestować zebrani.

- Nie umiesz pływać a rzuciłeś się na ratunek do rzeki...

- Otóż to - mówił Antek. Rzuciłem się do rzeki i nic z tego nie wyszło. Jeszcze Jerzy musiał się narażać i wyciągać mnie z wody, jak mokrego kota. Gdyby Wojtka nie było, kajakowiec by utonął. Gdyby Jerzego nie było, ja utonąłbym bez potrzeby. A dlaczego? Bo zaniedbaliśmy w naszej pracy stronę fizyczną. Pogłębiamy wiarę i życie moralne, i to jest dobre. Staramy się być lepsi i mądrzejsi, i to jest słuszne. Ale pominęliśmy w pracy zbiorowej rozwój ciała. I skutek jest taki, że kiedy trzeba pomóc bliźniemu - to są chęci, ale brakuje sił. A przecież bliźni potrzebuje skutecznej pomocy...

- Tak, ale sport ogłupia! - krzyknął ktoś z sali.

- Ogłupia tylko tych, którzy chcą się ogłupić, a uszlachetnia tych, którzy mają dość rozumu i dobrej woli. Prawda, są bezmyślni, dla których sport jest nałogiem. A każdy nałóg: alkohol, tytoń, rozpusta czy - sport, osłabia umysł i wolę człowieka. Taki "sportowiec" zwykle sam nie ćwiczy, tylko czyta wiadomości sportowe i patrzy na zawodach, jak inni ćwiczą. Ale katolik, członek M.I. rozumie, że jego ciało powierzył mu Bóg, podobnie jak duszę. Ciało, to również powierzony mu talent ewangeliczny. Powołaniem naszym, powołaniem rycerzy Niepokalanej jest nie tylko doskonalenie duszy, ale i rozwijanie ciała - prawda Wojtku?

Zapytany wstał.

- Pytaliście mnie wczoraj o zdanie. Dzisiaj, zdaje się, sprawa jest wyjaśniona. Dodam tyle, że teraz wiele mówi się o zdrowych katolickich rodzinach. A przecież rodzina musi być zdrowa nie tylko na duchu, ale i na ciele. Chłopcy i dziewczęta, którzy myślą o małżeństwie, tylko wtedy spełnią zadanie, kiedy własnym dzieciom przekażą własne zdrowie i własne siły. Rozumne ćwiczenia fizyczne - to również "zaprawa małżeńska" - obowiązek katolika.

Umilkł, a po chwili ciągnął dalej:

- Musimy ją godzić z naczelnym celem, z doskonaleniem duszy. Zebrań klubowych, poświęconych na rozważanie Ewangelii, czytania i odczyty nie należy porzucać. Musimy obok nich znaleźć czas na zaprawę i gry sportowe, na naukę pływania. Wakacje przed nami. Może uda nam się razem wyjechać na obóz czy wyruszyć na wędrówkę. Jest wtedy czas i na modlitwę i na wspólne gawędy, na poznawanie Boga w przyrodzie, na zwiedzanie Polski i czynienie dobrze spotkanym ludziom.

Tu przerwał po raz drugi. Potem wybuchnął śmiechem:

- Ludzie, gadam już piętnaście minut. Powinniście przerwać...

Wtedy zaczęliśmy krzyczeć jeden przez drugiego:

- Mów dalej, Wojtek, mówisz wcale do rzeczy. Co dalej?

Wojtek przeczekał cierpliwie ten wybuch.

- Myślę - powiedział, że gadaliśmy dosyć. Czas zacząć coś robić. Proponuję: w najbliższą niedzielę, po Mszy, idziemy na wycieczkę. A tam obgadamy bliższe szczegóły.

Sprzeciwów nie było.


"Jak nigdy nie sprzykrzy się człowiekowi chleb powszedni, tak nie znużą, ani nie znudzą go nigdy Ojcze nasz i Zdrowaś Maryja, z których się składa różaniec. Nabożeństwo różańcowe - to jakby przechadzka Najświętszej Dziewicy po wspaniałym ogrodzie, wśród wonnych klombów i grządek, pełnych najpiękniejszego kwiecia. Jest to niezmiernie ważna modlitwa, jeżeli serce bierze udział w tym, co wymawiają usta. Różaniec i Droga Krzyżowa są najwyższym wykwitem rozwoju ducha katolicyzmu, żywym upostaciowaniem wewnętrznej treści wiary świętej".

Słowa niemieckiego konwertyty malarza Langbehn’a