Sąsiad

Opowiadają stare kroniki, że kiedy król Władysław Łokietek, po zwycięstwie nad Krzyżakami, objeżdżał pole bitwy, dostrzegł na ziemi rycerza te straszną raną. Włócznia krzyżacka otwarła mu trzewia. Król litując się nad cierpieniem rycerza zapytał, czy rana bardzo go boli.

- Boli, królu - odpowiedział ranny - ale bardziej boli mnie myśl o złym sąsiedzie, którego zostawiłem w domu.

Niejeden z nas odpowiedziałby podobnie zwycięzcy spod Płowieć. Zły sąsiad - to naprawdę klęska, zwłaszcza wtedy, gdy nie mieszka za miedzą, ale gdy dzieli z nami ten sam dom, to samo podwórze, nieraz to samo mieszkanie.

Podobny los znosił od pół roku pan Jan, mój znajomy. Zajmował wraz z żoną i dziećmi jeden pokój i kuchnię w małym podmiejskim domu. Natomiast tuż obok, w tym samym domu, mieścił się sąsiad w trzech obszernych pokojach. Sąsiad - pan Józef - buchalter, był to jegomość tęgi, wąsaty i brodaty, obdarzony grubym głosem i niemiłym charakterem. Z lubością dawał wszystkim znać o swej wyższości. Z dziwnym upodobaniem dokuczał otoczeniu. Nie szczędził wyzwisk, a skory był również do gwałtownych czynów.

Mój znajomy był człowiekiem spokojnym, cichym i pracowitym. Odznaczał się czynną pobożnością i zawsze był gotów do niesienia innym pomocy. Ale brak powodów do kłótni jeszcze podniecał pana Józefa. Długo myślał, wreszcie wymyślił powód: była nim studnia. Studnia owa znajdowała się na wspólnym podwórzu, jak to bywa w podmiejskich osadach, a korzystały z niej obie rodziny. Po pewnym czasie pan Józef ogłosił, że studnia należy tylko do niego, że "ten niedołęga (chodziło tu o pana Jana) niech robi co chce, a on go nie puści". Doszło do szeregu bolesnych zajść, ale pan Jan, pewien swego prawa, wytoczył sprawę Józefowi w sądzie i wygrał ją. Mógł odtąd on, jego żona i dzieci, korzystać spokojnie ze studni. Józef jednak nie złożył broni. Wymyślił wstrętną zemstę - oskarżył niewinnego sąsiada o kradzież. Proces toczył się długo. Dobre Imię pana Jana szarpano w sądzie. Choć znów sprawę wygrał, i dowiódł swej niewinności, Józef miał okazję do szeptania po kątach, że "przecie coś tam było".

Pomysłowy prześladowca nie poprzestał na tym. Postanowił pozbawić Jana dachu nad głową. Wszedł w porozumienie z właścicielem domu i, po naradzie z prawnikiem, przeszedł do ataku. W tym czasie w domu Jana zapanowała nowa troska: zachorowała najmłodsza córeczka. Ojciec, pełen niepokoju, spędzał wolne chwile u łóżka chorego maleństwa, zapomniawszy o Bożym świecie. A tymczasem sprawa szła swoim torem. W chwili, gdy dziecko powróciło do zdrowia, rzecz była przesądzona: w sądzie zapadł prawomocny wyrok, nakazujący eksmisję Jana.

Wiadomość ta spadła na Jana, jak grom. Sprzedał co miał, zebrał oszczędności i postanowił się bronić. Ale adwokat przedstawił rzecz jasno: sprawę zaniedbano, dom trzeba opuścić. Nie było ratunku. Komornik żądał opróżnienia lokalu za kilka dni.

Wiedząc o trosce Jana przyjechałem doń z zamiarem udzielenia mu pomocy. Był bardzo znękany, wychudzony, ale spokojny. Uderzył mię również spokój jego żony. Gawędziliśmy do wieczora. Opowiadałem gospodarzom, że widziałem we drzwiach ich wroga. Wykrzykiwał głośno do żony:

- Wykurzę nareszcie tych... tych.. Tych słów nie da się powtórzyć. Był czerwony, zachrypnięty. Uderzył mię wyraz niepokoju w jego oczach.

Byłem rozżalony i smutny. Martwiło mię zwycięstwo złego człowieka. Oświadczyłem gospodarzom, że taki typ powinien zgnić w kryminale. Wtedy Jan rzucił okiem na żonę i uśmiechnął się dziwnie.

- Wiesz - powiedział - ja nie tracę nadziei, że da się nawrócić.

- Nawrócić? - zawołałem z oburzeniem - tego nicponia?

- Wiesz co - przerwał mi Jan - chodźmy lepiej się pomodlić.

Tego kwadransu, spędzonego z rodziną Jana na modlitwie, nie zapomnę nigdy. Zwłaszcza w chwili, kiedy pokrzywdzony człowiek modlił się głośno, a wraz z nim powtarzały słowa modlitwy żona i dzieci, którym groziła bezdomność:

- Wybacz Panie naszym sąsiadom. Chroń ich od trosk i nieszczęścia. Obroń ich od grzechu. Matko Niepokalana przyprowadź ich do Syna...

Kładłem się spać z dziwnym uczuciem. W głowie kłębiły mi się myśli-Jan się modli a Józef działa. Czy dobrze obmyślana zemsta nie byłaby tu bardziej na miejscu, niż przebaczenie? Odpędzałem tę pokusę modlitwą, ale powracała uparcie.

Gdy wreszcie zasnąłem, zbudziło mię głośne stukanie do drzwi wejściowych. Zerwałem się z pościeli i wyszedłem na korytarz. Zastałem w nim Jana, który otwierał drzwi. Oniemiałem. We drzwiach stał Józef. Ale jakże zmieniony. Wąsy, zwykle podkręcone do góry, opadły. Brodę miał potarganą. Twarz, zawsze nadmiernie czerwona, pobladła.

Przez chwilę nie mógł przemówić. Potem odezwał się dziwnie zachrypniętym, drewnianym głosem;

- Panie Janie - ratuj! - tyś dobry człowiek. Pieniądze... - Jan zrobił ruch mimowolny, który Józef zrozumiał jako odmowę.

- Na miłość boską - Jęknął, chwycił go za rękę i zaczął błagać: - Panie... w mojej kasie, w urzędzie... zabrałem... myślałem, że zwrócę... uprzedzono, że jutro kontrola. Zmiłuj się, pożycz, żebym mógł uzupełnić braki. Nie pozwól na zgubę moich dzieci. Jan przymknął oczy i zdawało mi się, że nie słucha. A buchalter błagał:

- Ty jesteś dobry człowiek, nabożny. Do nikogo nie mogę pójść. Nikomu nie ufam. Na miłość boską...

W tej chwili Jan otworzył oczy. Westchnął głęboko. Potem łagodnie ujął za ramię przybysza.

- Proszę... niech się pan uspokoi. Proszę wejść do nas. Zrobię co mogę... suma?...

Wszystko odbyło się jak we śnie. Słyszałem w pokoju przyciszone głosy mężczyzn, szelest papieru, potem kroki. Po chwili Józef pospiesznie opuszczał mieszkanie, jakby uciekał.

Wyjechałem rankiem pełen niepokoju o Jana. Czyżby stary łotr do innych krzywd dodał jeszcze oszustwo?

Spotkałem przyjaciela dopiero po miesiącu w mieście. Wyglądał jakoś uroczyście i pogodnie. Zagadnąłem go, co go tu sprowadza.

- Przyjechałem po dar dla chrzestniaka - odpowiedział z uśmiechem.

- Jakiego?

- Ach, nie wiesz o tym?, to nowy syn Józefa. Jutro małego poganina zawieziemy do kościoła. Rodzice prosili mię o wybranie imienia. Będzie się nazywał Marian.

Zrozumiałem. A jednak Jan miał rację.