Porucznik Klemens Kitka

Sylwetki katolickie 30

Rycerz Niepokalanej 11/1948, porucznik Klemens Kitka, s. 299

W Poznaniu znają go wszyscy. Mimowolnymi sprawcami jego sławy stali się Niemcy, kiedy to 21 stycznia 1941 r. w Posener Sondergericht wszczęli proces przeciwko 22 Polakom-żołnierzom. Oskarżono ich o to, że jako należący do Obrony Narodowej, w czasie wojny polsko-niemieckiej, mieli zamordować 25 osób narodowości niemieckiej, dopuszczając się przy tym "niesłychanych okrucieństw". Oczywiście cały ten "Mord-Batalion" - jak go nazywali Niemcy - nie był niczym innym, jak tylko formacją wojskową, która dzielnie broniła Ojczyzny przed najeźdźcą, a dowodzący nim porucznik Klemens Kitka z 57 p. p., nie był żadnym bandytą, tylko jednym z najlepszych synów Polski. Właśnie dlatego Niemcy postanowili go zgubić jak i każdego, który za bardzo manifestował swoje "polnisches Herz". W tym celu pozbawili go praw jeńca wojennego, wywożąc z Oflagu do którego się dostał w czasie wojny, i osadzając w zamienionym na więzienie forcie na Jeżycach. W czasie procesu oskarżony zachowywał się z całą godnością. Dopuszczony do samoobrony, dzielnie odpierał zarzuty, wykazywał Niemcom fałsz i przepowiadał im, że kiedyś za swoje zbrodnie gorzko odpokutują, A kiedy odczytano mu wyrok śmierci, wstał i zawołał donośnym głosem: "Niech żyje Polska". Nawet niektórzy Niemcy patrzyli na niego z podziwem. Trzymano go po wyroku jeszcze kilka miesięcy, chcąc na nim wymóc zeznania. Widząc, że nie dadzą rady złamać nieugiętego Polaka, wykonano wyrok 14 października. Ścięto mu głowę na gilotynie.

Nie ten jednak czyn bohaterski porucznika Kitki chcę opisać. Podałem go tylko dla informacji, aby zaznajomić czytelników z nieznanym nazwiskiem. Chodzi mi zaś o to, aby wykazać, że nie przypadkiem się to stało, że Klemens Kitka wsławił się jako bohater. Chciałbym wykazać, że ta mężna postawa porucznika wobec wroga przygotowana została jego 33-letnim, dobrze spędzonym życiem.

Klemens Kitka urodził się 19 listopada 1907 r. w Grodziszczku, w powiecie szamotulskim. W 1927 r. zdał maturę w gimn. Marii Magdaleny w Poznaniu. Po maturze pracował jako urzędnik w magistracie, a równocześnie studiował prawo. Po odbytej służbie wojskowej (w podchorążówce) objął posadę w elektrowni miejskiej. Równocześnie, czując w sobie serce żołnierskie, prowadził P. W. młodzieży w gimn. Marcinkowskiego. Kiedy władze zorganizowały Obronę Narodową, został bezzwłocznie powołany w jej szeregi. Tuż przed wybuchem wojny, 28 czerwca, ożenił się, a wnet potem opuścił na zawsze żonę i rodzinę, wyruszając na front.

Nie ma w jego życiu jakichś nadzwyczajnych rzeczy. Ale właśnie w tej swojej zwyczajności jest godny czci i wyróżnienia. Młodość swoją przepędził czysto, bez skazy. Mówiły o tym jego oczy patrzące śmiało i spokojnie. Odznaczał się szczególną wiarą i przywiązaniem do Kościoła. Lubił i umiał się modlić. Jako oficer w czynnej służbie, niedzielne popołudnie spędzał na nieszporach w kościele - zwracał tym uwagę postronnych. Nie przypuszczał, jak mu się modlitwa miała przydać w życiu późniejszym, gdy przyszły na niego chwile próby, gdy praktycznie miał okazać, że Boga miłuje, że Mu wierzy, że zgadza się z Jego świętą wolą. Świadkowie opowiadają, że do więzienia wzięto go z kaplicy oflagowej...

Jakim duchem żył Klemens Kitka, to nam powiedzą o tym jego listy, które pisał do rodziny najpierw z obozu, a potem z więzienia. Najlepiej listy te byłoby wydrukować wszystkie, dla braku jednak miejsca wybiorę niektóre tylko zdania i myśli, stanowiące zasady jego życia.

Zawsze na początku: Najdrożsi Rodzice, albo: Mateczko, Ojcze, żono... Swoich najbliższych kochał, jak kocha dobry syn, mąż czy brat. Nie szczędził najczulszych słów miłości. Gdy chciał pocieszyć swoich najbliższych, pisał: "Jesteśmy biedni wszyscy, ale Bóg z nami, porzucił bowiem szczęście swoje, wszedł między lud ukochany, dzieląc z nim trudy i znoje." Więc przy takim towarzyszu nie zginiemy". Podobnie gdzie indziej: "Ciężko nas Bóg doświadczył. Sam jednak cierpiał, będąc bez winy, a my mamy za co cierpieć - prawda? Mało się zmieniłem, ciało zwiotczało nieco, ale duch jak stal. Poznaję Boga, a jakie to - śliczne!" W innym liście: "Doświadczyłem wiele, cieszę się na niejedno, ale chwil przeżytych w zaciszu kaplicy naszej (tj. w Oflagu) nigdy nie zapomnę... Różaniec, gdyby więcej ludzi znało, mniej by zła było. Roraty u nas wspaniałe... Nie smuć się Mateczko, Bóg z nami. Dlaczego by nie miał wysłuchać pokornych próśb naszych - prawda?". O modlitwy prosił stale i w każdym liście zapewniał, że się modli za swoich. "Dziś Wielki Piątek. Kapelan nasz cały dzień komunikował... Odprawiam dwa razy na tydzień Drogę Krzyżową i tyleż razy przystępuję do Stołu Pańskiego... Wspaniała, ale jak smutna była u nas Wielkanoc... Smutno mi, ale nie upadam i wierzę! Pracuję nad sobą i hartuję się do czekającej mnie pracy. Trzeba z żywymi naprzód iść, po życie sięgać nowe!" Nie wiedział jeszcze wtedy, jaka go "praca" czekała i po jakie to "nowe życie" miał sięgnąć niezadługo.

Listy pisane z więzienia poznańskiego są smutniejsze, ale zawsze pełne wiary i poddania się woli Bożej. Gdy mu obwieszczono wyrok śmierci, prosi rodzinę o starania ratownicze, ale jest gotowy na wszystko. Tylko im bardziej zdaje sobie sprawę z beznadziejności sytuacji, tym bardziej troszczy się o swoich najbliższych, a zwłaszcza o synka, który się w międzyczasie urodził. Zależy mu na jego dobrym wychowaniu, takim, jakie on odebrał z domu. Wzruszający jest ostatni list, który w tłumaczeniu brzmi następująco: "Dzisiaj wieczór wyspowiadałem się i przyjąłem Komunię Św., bo wczas rano mam się rozstać z tym światem. żegnam Was i proszę o modlitwy i Mszę św. za spokój mej duszy..." I jeszcze krótkie upomnienie w sprawie wychowania syna i podpis. Podpisywał się zwykle: "Wasz na wieki Klemens", albo "Wielki Klemens". Tak go bowiem nazywano w domu, jako że był z rodzeństwa najwyższy.

Był rzeczywiście wielki, jak wielkim jest każdy, który z Bogiem oddaje życie za wielką sprawę.