Nie marnować cierpienia

W naszej parafii zamieszkał od roku staruszek malarz. Odnawiał obrazy w kościele. Znał się na sztuce, za młodu był uczniem Matejki.

Pobożny, pogodny, zaskarbił sobie ogólną życzliwość wesołą serdecznością, oraz ciekawymi opowieściami, które snuł chętnie i barwnie przed gromadzącymi się wkoło niego słuchaczami.

Niestety, w czasie swej pracy w kościele zachorzał na dziwną słabość: roztrzęsły mu się ręce nerwowymi drgawkami.

Gryzł się i martwił tym kalectwem. Desperował, iż nie wykończy przed śmiercią zamierzonej pracy. że na dobre zniedołężnieje. Stracił swą wesołość, chmurny i zasępiony wpatrywał się w dygocące ręce. I nawet wyrywały mu się z ust zuchwałe skargi: że przez całe życie poświęcał te ręce pracy dla kościołów, a zrządzenie Boże mu je ubezwładniło. Znać było przygnębienie i złamanie u tego człowieka. Zamilkł, osowiał, nawet przejrzyste jego oczy zmętniały od strapienia.

Na ludzkie pociechy, że kuracja usunie to niedomaganie, odpowiadał posępnie:

- Doktorzy nie wynaleźli jeszcze lekarstwa na starość! - A raz do tych słów dodał westchnienie:

- Zwrócę się do św. Tereski, może mi cudownie ręce uspokoi!

Wybrałyśmy się w kilka osób do staruszka, by go rozerwać naszymi odwiedzinami.

W ubożuchnej przygodnej pracowni zastałyśmy go siedzącego przed rozpoczętym wizerunkiem św. Tereski. Światło padało na szlachetną twarz starca okoloną długimi srebrnymi włosami i mleczną falistą brodą. Wyraz miał radosny, jakby wniebowzięty, jasne niebieskie oczy wpatrzone były w obraz z zachwytem czy rozmodleniem, promieniały gorącością.

Na nasz widok ocknął się nagle i witał nas po dawnemu wesołym żartobliwym głosem:

- Siadajcie! Siadajcie! moi mili goście. Gdzie możecie. Jak te ptaszyny na byle drążku, bo mebli nie ma wiele, pracownia to nie salon, ale jest ławka,

wystarczy. Nie śmiałyśmy się pytać o zdrowie, zauważyłyśmy, że ręce latają mu silnie, nie było zmian na lepsze.

Po chwili zwykłej gawędki wpatrzył się w obraz św. Tereski i mówił, jakby do siebie:

- Zakończyłem nowennę do św. Tereski i stał się cud! Cud wielki!

Spojrzałyśmy na siebie w zdumieniu, czy się nie mąci staruszkowi w głowie. Ale on ciągnął dalej.

- Nie uspokoiła moich rąk święta Dzieweczka. Ale uspokoiła moją duszę. A to stokroć ważniejsze. Przełamała mój bunt, uciszyła moje skargi. Pouczyła, bym nie marnował tej łaski, jaką jest cierpienie. I pocieszyła, że i koślawymi rękoma można służyć Bogu. Przestałem się szarpać, gdyż zrozumiałem cenę cierpienia, ile można nią spłacić, ile otrzymać. Wobec tego zrozumienia samo cierpienie maleje i niknie, w porównaniu z darami zyskanymi za nie. Gdy to teraz widzę, przyszło ukojenie i cisza, która spływa na duszę, już tutaj na ziemi, gdy pojmiemy, że zgoda nasza z wolą Bożą jest naszą siłą, jest naszym pokojem, jest naszym zbawieniem! Człowiek oporny, zbuntowany, marnuje te dary

a nie wyzbywa się bólu, owszem, wyogromnia go. - Przerwał to rozmyślanie i już żartobliwie zwrócił się ku nam:

- Widzicie, moje panie jak sobie zgrabne obmyśliłem podpórki pod rozlatane ręce. żaden inżynier lepiej by nie potrafił skonstruować rusztowania.

Wskazywał nam osobliwe jakieś drabinki i deseczki, na których mógł wspierać dygocące kiście.

- Niezgorzej idzie robota, wykończę ten święty wizerunek, a może i niejednego za pośrednictwem tego obrazka ta święta ukoi, i rozraduje, jak mnie rozradowała.

Ten człowiek, przed paru dniami złamany i rozbity, był nie do poznania.

Miał rację, stał się cud w tej starczej twarzy, dziś ożywczo rozśmianej. Stał się cud w tym głosie już nie jękliwym, ale silnym wesołością. Stał się cud w tym sercu rozżalonym, dziś poddanym.

- Gdy wolę ludzką uskrzydli modlitwa i zwróci ufnie ku woli Bożej, człowiek nabiera sił, staje się potęgą, mocen nawet zło przeistoczyć w dobro.