Matczyn różaniec

Sylwetki katolickie 36

Rycerz Niepokalanej 5/1949, Paweł Bocek, s. 155

Znakomity filozof, miłośnik starego Rzymu i Hellady, sumienny wychowawca, najlepszy kolega, niezmordowany pracownik na polu oświaty pozaszkolnej, zawsze pogodny i uśmiechnięty przyjaciel młodzieży... Oto tytuły, którymi niedawno żegnano zmarłego w 60 roku życia profesora gimnazjum cieszyńskiego, Pawła Bocka.

A moje myśli podczas tych szumnych słów biegły daleko w przeszłość Znałem od czterdziestu lat tego, co oto niespodzianie uszczuplił grono mych przyjaciół. Widzę go jak z ojcowskiej zagrody góralskiej wydostał się z trudem do gimnazjum, bo nie było środków na dalsze kształcenie Pawła. Prawie o własnych siłach przechodzi przez szkolę średnią, a później przez uniwersytet, utrzymując się z lekcji. Zawsze szczupły, niedożywiony, wiecznie schorowany, a jednak zawsze uśmiechnięty. Ożenił się wcześnie, znalazł szczęście rodzinne, ale równocześnie przyszły nowe kłopoty. I tak wciąż. Przez całe życie. Ani chwilki spokojnej. Chyba na tych wycieczkach górskich, które tak lubił. A jednak wciąż z uśmiechem na ustach i w duszy.

Ostatnia wojna zupełnie wysadziła Pawła z siodła. Bez posady, bez środków utrzymania, bez widoków na następny dzień - i dla siebie i dla rodziny. By zdobyć kawałek chleba, majstruje wózki i zabawki dla dzieci w warsztacie uczynnego stolarza, prowadzi rachunki u kominiarza, pracuje przy naprawie drogi. Wreszcie zapada po raz trzeci na zapalenie płuc. Chyba koniec? To jeszcze nie wszystko. Syn od początku wojny nie daje znaku życia, córka - wmieszana w ruch podziemny - znika bez śladu, musi się ukrywać, a Paweł Bocek sam - wędruje do Mysłowic i Oświęcimia na życie lagrowe.

Byłem wówczas w Dachau. - "Ej, bracie, po zapaleniu płuc taki cherlak nie wytrzyma nawet trzech miesięcy w lagrze" - mówiłem sobie z żalem i już krzyżyk robiłem nad przyjacielem, znając następstwa udręki obozowej.

Gdzie tam! Przetrzymał dwa lata! Przetrzymał i aresztowanie żony, Przetrzymał i ewakuację Oświęcimia. Miał iść w pochodzie ewakuacyjnym 80 km piechotą. Mówił sobie: Ujdę 10 km najwyżej, a potem padnę - z moim sercem. Aż tu naraz... esman zatrzymał go przy bramie wyjściowej. Jak się to stało, że jego właśnie?

Pozostał w baraku z inwalidami. Po dwóch tygodniach ponurego i złowieszczego wyczekiwania wpada oddział esmanów, by inwalidów wykończyć. Już ich ustawiono pod ścianą... Już, już. I znowu nagle, w ostatniej chwili, nadbiega goniec, szepce coś komendantowi, esmani rzucają się do kozłów z karabinami i uciekają w popłochu. Na placu zostają oszołomieni inwalidzi, a w kilka minut potem nadchodzi Armia Radziecka i przynosi wolność.

Kiedy wróciłem z Dachau, Paweł wkrótce zjawił się, szczupły, wyczerpany, jeszcze więcej niż zwykle wynędzniały, ale uśmiechnięty.

- Jakżeś ty to wszystko przetrzymał? Byłem przekonany, że najwyżej pociągniesz kilka miesięcy w obozie. I przyznam się, że moje przez długie lata lagru wysuszone oczy - mocno mi się spociły nad twoim losem.

- Ba - mówi Paweł, znowu z uśmiechem - a ja wiedziałem, że wrócę. że zastanę rodzinę. Jeszcze więcej. Wiem, że i syn Tadek powróci, choć od pięciu lat nie ma o nim słychu. Wróci, na pewno wróci. Będzie miał szramę nad okiem.

- Człowieku, co ty gadasz! Skąd masz taką pewność?

- Widzisz, wiem. Tu ma siła - pokazuje różaniec. Dała mi go matka, gdym bez grosza prawie ruszał na drogę życia. Różaniec był moją ostoją i siłą. Przezwyciężyłem wszystko, wbrew wszelkim rachubom ludzkim. Towarzyszył mi ten różaniec i w obozie. Odbierali nam wszystko. A jednak różaniec przemyciłem w ustach do bloku. Niech ubiją, ale różańca matczynego nie dam. Mimo najsurowszych rewizji dochowałem go aż do owej egzekucji w 1945 roku. A kiedy śmierć już nam zaglądała w oczy, ze spokojem czekałem na kulę, bo przesuwałem w palcach matczyn różaniec. Z poddaniem się woli Bożej, ale z bezgraniczną ufnością. I oto ten różaniec sprowadzi i Tadka. I spotkamy się po tułaczce wojennej. A złączy nas różaniec

I tak sio stało. Paweł doczekał się powrotu syna, doczekał się i wnuka, spędzając ostatni rok na łonie kochanej i kochającej rodziny. A kiedy uległ przewlekłej i bolesnej chorobie serca i kiedy - znowu z uśmiechem na ustach - oddawał Bogu ducha, opleciono mu ręce różańcem. Matczynym różańcem.

Wobec tego skromnego różańca bledną wszystkie pochwały wygłoszone w mowach nad jego mogiłą.