Listy do Krystyny

O MOŻLIWOŚCIACH OSIĄGNIĘCIA ŚWIĘTOŚCI W MAŁŻEŃSTWIE

Moja Krysiu!

Być może, iż weźmiesz mi to za złe, że, pomimo obietnicy, jaką zakończyłem swój poprzedni list - i tym razem jeszcze nie przystąpię do zapuszczenia sondy w przyszłość". Być może, iż po przeczytaniu pierwszych zdań tego listu zrobisz tę rozczarowaną i zniechęconą minę, którą nieraz miewasz, ciśniesz list w kąt i powiesz po prostu to, co myślisz: "po co tyle wstępów, zamiast od razu przystąpić do rzeczy! Nie lubię takiego bujania!"

Nie bój się, Krysiu, nie będzie bujania. Wręcz przeciwnie. Będzie właśnie przyłożenie naszych wątłych sił do pracy nad usunięciem wielkiego nasypu, leżącego na naszej drodze, który wiele ma wspólnego z "bujaniem": Przyznaję, iż siły i możliwości nasze w tym względzie są nader nikłe w porównaniu z tym, co zrobili lub mogliby zrobić inni, bardziej od nas kompetentni. Niemniej, przykład myszki z bajki, która wkładem swego wysiłku dopomogła do ruszenia wreszcie z ziemi opornej rzepki, zachęca mnie do próbowania i naszych sił.

Nasyp, o którym mowa, chciałem początkowo w naszych listach wyminąć. Ale pewne okoliczności - zaraz Ci powiem jakie - zmusiły mnie do tego, aby się z nim rozprawić. Bo trudno, już tak jest, że wszelkie przeszkody na drodze nie powinny być zwłaszcza dziś, w dobie usprawnienia komunikacji - przedmiotem starannej konserwacji dlatego tylko, że tu leżały od wieków grożąc nieostrożnym przechodniom potknięciem się i połamaniem gnatów, i stanowiąc dogodne legowisko dla różnych gadów i wszelakiego robactwa.

Otóż okoliczności, które zmusiły mię do tego, aby jednak spojrzeć uważniej na ten stos skamielin, a przy tej sposobności porozważać sobie trochę nad jego pochodzeniem, polegają na tym, że znaleźli się ludzie (ludzie ci należą do mojego, nie do waszego pokolenia) którzy po przeczytaniu moich dwu pierwszych listów do Ciebie, zakrzyknęli wielkim głosem. Najpierw powiedzieli, że was straszę, że takie podejście do sprawy, pod kątem rad ewangelicznych i przyrównywanie małżeństwa do zakonu, równa się powiedzeniu wam krótko i węzłowato: "nie żeńcie się i nie wychodźcie za mąż!" A w końcu po wielu innych jeszcze wywodach, dodali, że co tu mówić młodym o świętości w małżeństwie, kiedy wiadomo, że małżeństwo z racji samej swej istoty pociąga za sobą konieczność "pokumania się z grzechem" (dosłownie!!!), konieczność wprawdzie uświęconą przez wzgląd na ludzką ułomność, niemniej nie pozwalającą małżonkom na pretendowanie do świętości, chyba, że tę konieczność przezwyciężą, co jednak już mija się z samym założeniem małżeństwa. Wysłuchałem, załamałem ręce. Ale w końcu powiedziałem sobie, iż jednak każda krytyka jest twórcza. Bo jeśli zawiera w sobie źdźbło prawdy, to daje człowiekowi pełnemu pokory i dobrej woli możność sprostowania swych błędnych mniemań. A jeśli przeciwnie - to przynajmniej zmusza go do poniechania wszelkich wymijań, przeoczeń, przemilczeń czy innych objawów inercji i tchórzostwa, i do postawienia sprawy bez żadnych nieścisłości.

Ten nasyp, który od wieków nie tylko zagradza drogę do chrześcijańskiej prawdy o małżeństwie, ale ją sobą zakrył doszczętnie, powstał z wysiłków jednego wielkiego nieporozumienia. Powstał z tego, że ludzie nawarstwili na siebie dwa nie tylko różne, ale wręcz biegunowo sprzeczne obrazy rzeczywistości. Z tego nawarstwienia powstałe coś w rodzaju dwu złóż geologicznych. Rzeczywiście wielka i piękna i nade wszystko dostojna warstwa pierwotna, czyli prawda Boża, prawda praw przyrody przez Boga stworzonej, znikła całkowicie z oczu przywalona szczelnie grzesznym, wypaczonym i znieprawionym ułomnością ustosunkowaniem się człowieka do tych spraw. Aż w końcu tę zewnętrzną warstwę ludzie zaczęli uważać za obraz prawdy. Nic więc dziwnego, iż uznali, że jest to prawda smutna i szpetna, nie zdając sobie zupełnie sprawy z tego, że to bynajmniej nie prawda Boża jest taką, a tylko owo karykaturalne zniekształcenie - grzech, który jest właśnie świętokradztwem na prawdzie popełnianym. Nic więc również dziwnego, iż tam gdzie chodzi o tę prawdę, z której rodzi się życie na Bożej ziemi, uznano iż nie należy o niej jak o innych prawdach - mówić młodym prawdy, ilekroć o niej mówić wypadnie, i to mówić z wielką czcią, powściągliwością i pokorą, w poczuciu że mówimy o rzeczach wielkich. Utarło się, że o tych rzeczach nie trzeba mówić wcale. A jeśli wypadnie mówić, to tylko półgębkiem, z pogardą lub z drwinami.

Trzeba przyznać, iż wiele już zrobiono, aby to nieporozumienie usunąć. Czy robi się to zawsze trafnie i tak jak należy, aby usuwając naniesione złoże geologiczne nie uszkodzić jednocześnie pierwotnej warstwy rzeczywistej prawdy - to już inna sprawa, którą nie nasza rzecz jest tu rozstrzygać. - Niemniej, co by się nie robiło, to jednak, niestety, w szerokich warstwach katolickiego społeczeństwa i jego tradycji pokutuje jeszcze dotąd głęboko zakorzenione pomieszanie pojęć. Nie mam najmniejszej wątpliwości, iż gdyby przeprowadzono ścisłą statystykę, okazało by się, iż większość matek - skądinąd zacnych i bogobojnych - opowiada wciąż jeszcze swym dzieciom historyjki o bocianie lub inne domorosłe wersje tego zabójczego kłamstwa, zabarwiając opowiastkę niepoważnym uśmiechem, będącym obelgą wymierzoną prosto w twarz zarówno wielkości Bożych praw, jak i czystości dziecięcej duszy. A najgorsze, iż takie matki nie zdają sobie sprawy z tego, że takim postawieniem sprawy od początku, jednocześnie podcinają w dzieciach wszelką zdolność do rozwinięcia w sobie szacunku i czci do tych spraw tak wielkich, iż jednym z najcięższych grzechów jest nimi frymarczyć. Oczywiste jest, iż dziecko, które swą wiedzę o prawach Bożej przyrody i rozmnażaniu się przyszłych dziedziców Bożego Królestwa zdobywa nie z ust matki czy ojca w nastroju skupienia, powagi i czci, w tym samym nastroju, w jakim mówi mu się o wszystkich świętościach, których profanować nie wolno - ale gdzieś po kątach, w atmosferze niezdrowej gorączki i dwuznacznego półświadka, do jakiego się spycha zazwyczaj- rzeczy szpetne i niskie, którymi wolno i trzeba pomiatać, - będzie potem zawsze z nawyku identyfikowało prawo Boże z jego podeptaniem, co jest grzechem. Opowieść o bocianie jest, wierz mi Krysiu, protoplastą wszystkich "nieprzyzwoitych kawałów". A zgodzimy się bez trudu, iż klimat duchowy, w którym się rodzą "kawały", jest stokroć bardziej zatruty, niźli ten, który stanowi podłoże grzechów uczynkowych.

Jeśli się dałem unieść tej dygresji, to dlatego, iż ten sam sposób myślenia, który krótkowzrocznym rodzicom dyktuje opowieść o bocianie (rzekomo dla uchronienia niewinności swych dzieci) - każe wielu ludziom widzieć w małżeństwie jakąś - uświęconą z powodu ułomności ludzkiej - konieczność "kumania się z grzechem". Trudno o gorsze pomieszanie pojęć! Nie ma i nie może być ani takiej ułomności, ani również takiego uświęcenia, które by nas kiedykolwiek i dla jakichkolwiek celów nie tylko zmuszały, ale nawet uprawniały do kumania się z grzechem lub do jakiegokolwiek bądź ustępstwa na rzecz skażonej natury. Zechciejmy o tym pamiętać, iż małżeństwo zostało ustanowione w raju, kiedy nie było skażonej natury, że potem Chrystus Pan wyrzekł te wiekopomne słowa: "co Bóg złączył, człowiek tedy niechaj nie rozłącza", a św. Paweł nie zawahał się przyrównać złączenia mężczyzny z niewiastą w małżeństwie, ni mniej ni więcej tylko do złączenia Chrystusa z Kościołem. Jakżeż można sobie w ogóle wyobrazić, aby Pan Bóg mógł skapitulować przed ułomnością ludzką, iść z nią na jakieś kompromisy i sam coś łączyć nierozerwalnie pod znakiem ustępstwa na rzecz skażonej natury! - Zmiłujcie się! Trzeba z takimi wypaczonymi pojęciami raz wreszcie skończyć!

Przypuszczam, iż po tym liście spotka mnie znów odpowiednia porcja zarzutów i oburzenia. I dlatego chciałbym zakończyć go powołaniem się na autorytet w sprawach czystości najbardziej miarodajny, bo na przykład Najczystszej z najczystszych - Niepokalanej. Przemedytuj sobie, Krysiu, scenę Zwiastowania. Wmyśl się w nastrój i brzmienie wszystkich zawartych w niej słów. Wynika z nich niedwuznacznie pewność, iż młodziutka Maryja nie była nieświadoma praw przyrody i prawdy o małżeństwie. Lecz że patrząc na te prawdy oczami, których nigdy nie zamgliło tchnienie grzechu, nawet pierworodnego, widziała je w ich właściwym kształcie nieskażonej wielkości i świętości. Wszak całe piękno dziewictwa wywodzi się z tego, iż jest ono wyrzeczeniem się i ofiarowaniem Panu Bogu czegoś, co jest w sobie wielką wartością. Nie byłby to, zaiste, zbyt szczególny dar, gdyby był tylko wyrzeczeniem się czegoś, stojącego na pograniczu grzechu. Wracając zaś do sceny Zwiastowania, zauważ, Krysiu, jak to Archanioł Gabriel, natychmiast po oznajmieniu Najświętszej Dziewicy największej wieści, jaką kiedykolwiek przyjęły uszy człowiecze, bezpośrednio przechodzi do mówienia o poczęciu przez Elżbietę. Sprawa narodzenia człowieka została tu umieszczona tuż, zaledwie o jeden szczebel niżej, od sprawy Wcielenia się Boga. A potem pierwsze kroki Maryi, niosącej w łonie Syna Ojca Przedwiecznego, skierowane nie do kapłanów czy bogobojnych wdów, ale do niewiasty przy nadziei!... To są rzeczy bardzo wymowne i bardzo jasno dostrzegalne. A jednak, mimo, iż odmawiamy i rozmyślamy Tajemnice Różańcowe od tylu wieków, hodujemy jednocześnie jakieś nigdy nie rewidowane, jansenistyczne pojęcie o małżeństwie, tym samym kładąc podwaliny pod wszystkie grzechy godzące w jego świętość.

Następnym razem, Krysiu, już na pewno przystąpimy do zarysowania pierwszego szkicu waszej ewentualnej przyszłości. A rozpoczniemy od tego, oczywiście, co rozstrzyga w każdym małżeństwie o przyszłym jego rozwoju: spotkanie ukochanego człowieka.