Brat z małej drogi

Historia, którą opisujemy poniżej, mówi o bracie franciszkańskim, br. Albercie Olszakowskim, którego całą życiową zdobyczą było to, że mając lat trzydzieści jeden, wstąpił do klasztoru i w sześć lat potem umarł. Nie pozostały po nim wielkie pisma, nie pozostała pamięć wielkich słów i czynów. Przeszedł przez życie zakonne prawie niedostrzeżony. Dopiero, gdy go zabrakło, spostrzeżono się, że zabrakło czegoś wielkiego. Śmierć jest najlepszą odkrywczynią wielkości.

Br. Olszakowski był jednym z budowniczych Niepokalanowa. Nie tego "materialnego" Niepokalanowa, który znajduje się między wsią Paprotnią, a stacją Szymanów, Niepokalanowa - Miasta Maryi. Br. Albert nie widział nigdy na oczy Niepokalanowa spod Teresina. Musiał jednak o nim myśleć nie-raz. Wtedy, gdy miał... czas o nim myśleć.

Był zwyczajnym zakonnikiem, jakich żyją w każdej chwili setki. A przecież [85]o nim - o nim tylko - napisał po śmierci człowiek, który go znał: "takich zakonników - jak... śp. brat Albert jeszcze w życiu nie spotkałem".

Te słowa zadecydowały o napisaniu tego życiorysu. Autora zaciekawiło, jak mógł wyglądać zakonnik, jakiego się nie spotyka. Jak mógł wyglądać brat Albert?

Subiekt z Turka

Był to rok 1914. Wojna już wybuchła. Niemieckie armaty zbliżały się do Kalisza, by jeszcze raz pokazać światu, do czego jest zdolna rozpętana furia teutonizmu. Pewnego dnia do Turka koło Kalisza przybył "młody, wynędzniały człowiek", szukając jakiegokolwiek zajęcia. Miał lat dwadzieścia pięć, nazywał się Edward Olszakowski. Pochodził z Kalisza. Był jednym z sześciorga dzieci (jakieś liczne są te rodziny kandydatów do świętości!) ubogiej wdowy, zarabiającej na utrzymanie ciężką pracą szycia, haftowania i cerowania. Posiadał już jakie takie przygotowanie: terminował bowiem u zecera, praktykował w sklepie spożywczym, skończył szkołę i przez całe cztery lata chodził na dokształcające kursy handlowe. Mimo to, skoro się znalazł w Turku - a historia milczy, co go tam skierowało - potrafił pracować także przy kopaniu kartofli. Był cichy, spokojny, uczciwy, pracowity, "solidny", nie pił, nie klął, nie kłócił się, więc choć w Turku nie miał znajomych, jakoś od razu powzięto do niego zaufanie: dostał pracę jako subiekt w sklepie spożywczym. Jak stanął za ladą - tak i został. Pracownikiem był niezrównanym; codziennie pierwszy w "interesie", ostatni z niego wychodził. Zawsze pogodny, zawsze melancholijnie uśmiechnięty, grzeczny dla kupujących, usłużny. Inni subiekci - jak to młodzi ludzie - biegali po zabawach, tańcówkach, nie gardzili kieliszkiem. Edward Olszakowski wstawał wcześnie, szedł na 7-ą do kościoła. Potem wędrował do sklepu, pod prąd biegnącej do szkół ciżby dzieci. - Może wtedy i widywał taką małą dziewczynkę o twardych prawie męskich rysach i dużych jasnych oczach, Helenkę Kowalską, co to potem miała się nazywać siostrą Faustyną z Łagiewnik? - Pracował w sklepie bez wytchnienia, aż do jego zamknięcia. Wieczorem wracał do domu, z książką pod pachą. Zaglądano nieraz, co też ten dziwak czyta. Same nabożne książki!

Nigdy wierszy (a słowiki w Turku potrafią sobie wyśpiewywać), nigdy powieści. Ot, dziwak! A chłop przystojny, wysoki, pod wąsem, uznanie ma, posadę ma, fach (nawet dwa - bo i zecer) ma, pieniędzy nie traci - niejedna "Turczynka" myślała pewnie, że nadałby się dla niej jak ulał na męża. Nic z tego. Olszakowski uśmiechał się do każdej "Turczynki", która kupowała w sklepie - ale do każdej jednakowo. Nie zapowiadał się chleb z tej mąki. Gdyby tak ciekawi poszperali w małym kufereczku subiekta, może by znaleźli kartkę, która "wypłynęła" w wiele lat potem na światło dzienne. Olszakowski napisawszy ją, postawił pod tekstem datę: 29 maja 1917 r. A notatka brzmiała tak:

"1. Nie myśleć o dalekiej przyszłości ani też marzyć, jak będę kiedyś postępował. Pracować mam sumiennie i każdą rzecz robić dokładnie.

2.Spać o 10-ej, wstawać o 5-ej, codziennie być na Mszy św.

3.We wszystkim upatrywać Wolą Bożą. Na zebranie poniedziałkowe (Konferencji św. Wincentego a Paulo - przyp. aut.) chodzić, książki pożyteczne czytywać codziennie.

4.Wszystko i wszystkim przebaczać z całego serca. Kochać Boga z całej duszy i wszystkich sił.

5.Chorych odwiedzać i mówić do nich, jak do Chrystusa, pamiętając na słowa: cokolwiek uczynicie jednemu z tych braci Moich najmniejszych, Mnieście uczynili".

Ciekawe zasady postępowania u człowieka, który od trzech lat ważył cukier i mąkę, zawijał śledzie i przynosił z piwnicy butelki piwa.

Że o niczym nie marzył - to się widziało po jego spokojnej, zrównoważonej naturze. Nie urodził się niewątpliwie na zdobywcę świata. Nie było w nim pasji, gorączki, choroby wielkości, - była za to twarda, chłopska wytrwałość. Powiedział sobie, że będzie wszystko robił dobrze i tak się działo: - nawet klienci woleli aby on, a nie inny subiekt, zawijał im śledzia i ważył marmeladę. Zawijanie śledzia nie jest sprawą ważną. A przecież byłoby dobrze, gdybyśmy pamiętali, że nawet takie właśnie nieważne zajęcia powinny być zrobione dobrze.

[86]Wstawanie o 5-ej nie jest rzeczą przyjemną, zwłaszcza zimą. Ciemno, mroźno... Kościół podczas prymarii jest jak lodownia: złote, barokowe aniołki zdają się kulić i trząść z zimna. Świateł mało. Kilka babinek zawodzi przez nos pieśń pobożną i spogląda zdziwionym wzrokiem na młodego mężczyznę, który klęczy w ławce.

O czym w zimnym, ciemnym kościele może rozważać Edward Olszakowski, subiekt ze sklepu? Odpowiada nam na to jego kartka: aby w we wszystkim upatrywać wolę Bożą. We wszystkim: w tym że jest tylko niedokształconym subiektem, że nie porywa go żadna wielka idea i że dręczy go troska o matkę-staruszkę, że życie jest ciężkie i trudne, a on nie zawsze może podołać, że jest wojna i grozi głód, i że on nie jest ciągle zdecydowany kim ma być.

W poniedziałki Olszakowski bierze udział w konferencjach św. Wincentego. Zebrania odbywają się pewno u jednego z księży. Mamy więc stół, na stole mały krucyfiks, wokół stołu siedzi parę pań i panów. Jest wojna; głód, nędza rośnie. Małe grono żywo dyskutuje nad tym, skąd brać środki na akcję charytatywną. Na kogóż można liczyć. Na okupanta? Na pewno nie. Na burmistrza, radców, magistrat? Ci by może dali - ale nie dadzą bo z funduszami magistratu krucho. Można tylko liczyć na własne siły, na siły katolików. W ciężkiej dobie domowych wojen we Francji św. Win-centy także na nikogo innego nie liczył. A raczej - owszem. Liczył na Pana Boga. Ale Pan Bóg lubi dawać rękami ludzi. Ktoś kiedyś napisał, że gdyby Chrystus rozmnażał te kilka chlebów i ryb osobiście, cztero- i pięciotysięczne tłumy czekałyby na ten podział wiele godzin. Więc pewno chleb i ryby rozmnażały się w rękach apostołów i uczniów, którzy je dzielili. Chrześcijanie, gdy zawierzą Bogu, sami nieraz ze zdumieniem stwierdzają, że im się wszystko mnoży w rękach. No, ale trzeba zawierzyć.. A to zrobić najtrudniej!

Więc pewno czcigodni członkowie konferencji, których dzieło nie stało się, jak widzimy, cudownym rozmnożeniem, troskali się i dyskutowali bez końca nad tym, co trzeba robić - po czym rozchodzili się przekonani święcie, że zrobili bardzo dużo, bo utworzyli komitet, bo uchwalili rezolucję, bo zdecydowali się wystąpić z pustą kieszenią, bo postanowili wysłać pismo, bo - wreszcie - nagadali się przez kilka godzin.

Możemy być pewni, że siadując na zebraniach konferencji Olszakowski nic nie mówił. Ten człowiek nie nadawał się na pewno na członka komitetu, czy delegacji. Nie układał na pewno pism, próśb i podań. Traktował swoją obecność na zebraniach jako obowiązek. Ale pracę w duchu św. Wincentego zaczynał dopiero opuściwszy zebranie. Wtedy szedł do chorych i mówił do nich - on urodzony milczek - "jak do Chrystusa, - a wiemy, że tak mówić nie łatwo, bo chorzy mają żal do zdrowych, że tamci są zdrowi, oni zaś chorzy i z im większym słowem przychodzi się do nich, z tym większą nieufnością patrzą na gościa. Trudno jest mówić tym. którzy nie cierpią, do tych, którzy cierpią! Ale subiektowi Olszakowskiemu wychodziło to jakoś. Miał już widać zaprawę. Jeszcze jako dziecko sprowadzał do domu małych żebraków, bawił ich, karmił a podobno potrafił także dać im własne buty lub ubranie na dodatek. Dać parę złotych ubogiemu na ulicy - to mała sztuka. Wynieść mu, lub kazać wynieść, stare ubranie - mała sztuka! Ale wziąć niezbyt czystego biedaka do domu, posadzić przy swym czystym stole, zapomnieć o bakcylach, które się "unoszą", o insektach, które się na pewno "sypią", a potem zdjąć z siebie własne, stale używane ubranie i włożyć je tamtemu - to już nie taka prosta sprawa. Wprawdzie byli ludzie, którzy jeszcze oprócz tego fenyli, biedaka, układali go we własnym łóżku... Ale to już są naprawdę średniowieczne historie.

W jakiej epoce żył duchem subiekt Olszakowski nie wiemy. To jednak fakt - że z chorymi i biedakami umiał .rozmawiać.

Powiedzieliśmy, że Olszakowski nie wiedział kim ma być. Bo i nie wiedział. Myślał nieraz: wypada mi się ożenić; będę miał wtedy dom i dzieci, wezmę do siebie matkę, może także jedną, z sióstr. Ale zaraz przerażał się: dom, żona, dzieci - ileż to będzie kłopotów! Trzeba myśleć o zarabianiu, odkładaniu "na czarną godzinę", staraniu się o poprawę egzystencji. Kiedy będzie wtedy czas na chodzenie do kościoła, na rozmyślania, na pobożne czytanie?

Więc może by tak wstąpić do klasztoru?

Olszakowski miał ochotę na takie rozwiązanie. Ale wiedział, że jeśli pójdzie do klasztoru, jego matka znajdzie się na łasce ludzi obcych - jakiejś oficjalnej opieki społecznej - bo najstarsza [87]siostra była zbyt "biedna" aby się mogła nią zaopiekować. Więc walczył ze sobą, bił się z wątpliwościami.

Bliscy jesteśmy powiedzenia: ot, tchórz życiowy! Chciał znaleźć w klasztorze cichą przystań, aby się już o nie i o nikogo nie kłopotać do końca życia. W każdym klasztorze znajdzie się zawsze kilku takich dezerterów. Ale ich nie trudno poznać: to są ludzie, którzy, raz znalazłszy sobie spokojne "locum" w klasztorze, starają się w nim urządzić jak najwygodniej. Ich "wygodnictwo" nie oznacza zaraz dużego grzechu. Jest tylko postawieniem tamy postępowi moralnemu. Ich życie jest ciągłym szukaniem tego, co w ramach klasztoru człowiekowi "wolno". To oni mówią wciąż o regule. Dobry zakonnik nosi swą regułę jak habit, zawsze trochę "na wyrost" - ponieważ reguła oznacza dla niego przede wszystkim "kierunek", w którym wolno ograniczać mu swą wolę. Reguła to tylko miarą możliwie najsłabszego z, braci. Ale zakonnik-dezerter traktuje ją jako ramy, poza którymi dopiero zaczyna się niebezpieczeństwo. Dla zakonnika-dezertera nie ma grzechu "wewnątrz" reguły. Zakonnik-dezerter to ten, który mówi: robię to, bo mi to robić wolno" i który zazdrośnie strzeże wszystkich przywilejów, jakie mu daje reguła. Oczywiście trudno jest mówić o łatwości życia w klasztorze. Lecz prawdziwa trudność zaczyna się dopiero wtedy, gdy zakonnik chce być czymś więcej niż jednym z członków zgromadzenia. Katolicyzm nie zna rezygnacji. Zrezygnować z wysiłku można zarówno w klasztorze jak i w życiu świeckim, rodzinnym. Lecz prawdą życia wewnętrznego w katolicyzmie jest to, że kto nie idzie naprzód, ten się cofa. Kto mówi: będę tylko tym, niczym wiecej i to mi wystarczy - zejdzie jeszcze niżej. Trzeba chcieć postawić nogę na wyższym stopniu - jak to dziecko, o którym mówi św. Tereska. Przewrócę się? Być może. Lecz wysiłku nie wolno nam zaniechać nigdy. Między tylko człowiekiem, a człowiekiem świętym - i w klasztorze także - jest oprócz iskierki łaski całe morze wielkiej pracy.

Więc czy Olszakowski, subiekt z Turka, był życiowym tchórzem? Cierpliwości! - zobaczymy. Tymczasem widzimy go niezdecydowanego i coraz bardziej przygnębionego swym niezdecydowaniem.

Augustyn też przeżywał chwilę niezdecydowania. I wtedy opowieść o pustelnikach, głos nieznanego dziecka, wreszcie fragment Pawłowego listu zadecydowały. Olszakowski miał sen. Ujrzał siebie idącego do kościoła. A naprzeciw niego szedł Chrystus. Olszakowski podbiegł do Jezusa, chciał Mu się rzucić do nóg. Lecz Zbawiciel niechętnie potrząsnął głową. "Ech - zdawało się Olszakowskiemu, że powiedział, - sam nie wiesz czego chcesz: raz pociąga cię świat, drugi raz klasztor. " Minął zgromionego subiekta i poszedł dalej.

Lecz Olszakowski wiedział już teraz jak ma postąpić.