Brat Albert
Drukuj

Sylwetki katolickie 44

(1846-1916)

Świętość jest niegasnącym ogniem. Gdy raz zapłonęła, nie zginie. Ciało świętego człowieka może się rozpaść, imię Jego przez pewien czas może ulec zapomnieniu, ale przyjdzie chwila, że znowu zabrzmi ono i ogień świętości zapali nowego człowieka. Iluż nowych świętych zbudził św. Franciszek z Asyżu! Do tych, których przykład jego porwał do świętości należy brat Albert. Można by o nim ze słusznością powiedzieć, że jest to polski święty Franciszek. Obaj byli artystami, obaj stali się nędzarzami, dla nędzy dla dobra najuboższych, najwięcej pokrzywdzonych przez życie, najwięcej narażonych na zniszczenie fizyczne i zgubę duchową. Gdy czytamy lub słyszymy o bracie Albercie, staje nam przed oczami św. Franciszek. Można by nazwać brata Alberta św. Franciszkiem naszych czasów, równie wzruszającym, równie budzącym zachwyt jak jego wielki poprzednik.

Brat Albert miał duszę pragnącą oddania się. Nie umiał on brać dla siebie, ale pragnął tylko oddawać. Już jako młodzieniec Adam Chmielowski, przyszły brat Albert, potwierdził życiem to pragnienie poświęcenia, zgłaszając się do szeregów powstańczych. Na całe życie pozostanie ślad na jego ciele: będzie musiał nosić protezę u nogi.

Potem poświęca się malarstwu, do którego okazuje wybitne zdolności. Otoczony przyjaźnią znakomitych malarzy ówczesnych - Maksymiliana Gierymskiego, Witkiewicza, Chełmońskiego, Wyczółkowskiego oddaje się całym zapałem sztuce. Listy jego z tego czasu świadczą o głębokim zrozumieniu plastyki oraz miłości do niej. Świadczą także o niepokoju twórczym, który cechuje każdego prawdziwego artystę Podróżuje do Petersburga, Paryża, Monachium, Wenecji, by jak najgłębiej poznać malarstwo, które uważał za przyrodzoną dziedzinę swoich uzdolnień. Niewątpliwie był utalentowanym malarzem, którego oczekiwała sława, dobrobyt, szacunek ludzki.

Ale on czuł, że sztuka mu nie wystarcza, szczególnie zaś sztuka jego czasu. Ona nie chciała się poświęcać, nie chciała nic dawać, lecz zaopatrzona w swoją doskonałość chciała oderwać się od religii i ludzkości, od tych dwóch wielkich źródeł najgłębszej sztuki.

Chmielowski nie mógł znaleźć ostatecznego celu i zadowolenia w takiej sztuce - dusza jego była oddana wszystkiemu. Ten elegancki, wykwintny malarz, rozprawiając z kolegami, czuł coraz wyraźniej, że sztuka nie nasyci Jego pragnienia, nie zadowoli jego serca i umysłu. Nigdy nie przestanie malować, ale wszystkie jego zainteresowała zwrócą się w inną stronę. Nie zniechęca nikogo do sztuki, ale sam wybiera inną dziedzinę pracy, pozwalającą mu zadowolić najgłębszą potrzebę całkowitego poświęcenia dla ludzkości i Boga, poświęcenia nie tylko talentu, lecz całego życia.

Jeśli słowo humanizm nie jest czczym frazesem, to trzeba przyznać Chmielowskiemu najgłębszy humanizm. Dla niego słowo "ludzkość" jest pełne treści, on czuje się członkiem ludzkości, najściślej z innymi związanym i drży o jej los. Dostrzega on z jasnością zdumiewającą najistotniejsze problemy społeczne. Człowiek, który bez jakiegokolwiek powodu jest bez odzieży, bez dachu i kawałka chleba, może już tylko kraść, albo brać dla utrzymania życia". Te słowa opowiedział brat Albert później, ale część ich nurtowała w nim już wtedy, gdy, zobaczywszy nędzę ludzką w ogrzewalni krakowskiej tuż po wieczorze spędzonym na balu, odczuł, że nie wolno i o niej zapomnieć, lecz musi całkowicie się dla niej poświęcić - tak jak św. Franciszek.

Zanim to pragnienie się spełniło, czekały go jeszcze czasy najgłębszej depresji i smutku. Wstąpił do nowicjatu Jezuitów, lecz załamał się nerwowo, przecież trzeba było całkowicie zerwać z całym dotychczasowym trybem życia, z życiem towarzyskim, z sztuką, z wszystkim tym, co umiłował tak głęboko. Trzeba było tę miłość poświęcić, aby rozszerzyć granice nowej miłości na wszystkich, szczególnie zaś na najbiedniejszych. Trzeba było porzucić dawnego siebie, Adama Chmielowskiego, by stać się bratem Albertem. Ciężki kryzys nerwowy był wyrazem tego odrzucenia i pogrzebania dawnego i narodzin nowego człowieka.

W tym kryzysie narodził się brat Albert, a zginął Adam Chmielowski. Narodził się nędzarz - brat nędzarzy.

I narodził się polski święty Franciszek.

Wskazania reguły mistrza realizował z całkowitym poświęceniem. W ogrzewalni krakowskiej stworzył schronienie dla każdego, który nic już oprócz rozpaczy nie miał. Nie pytał o rasę, wyznanie, narodowość. Drzwi otwierała nędza. Nie badano nikogo, nie wymagano niczego. Dzielono się strawą i obdarowywano noclegiem. Karmiono chlebem i miłością.

Znaleźli się inni bracia. Jedli to samo, co nędzarze. Nie posiadali żadnej własności. Nie wiedzieli nigdy na pewno, co będzie z nimi, gdyż nieraz brak było wszystkiego - oprócz miłości, nadziei i wiary.

Przygodnie zebrani bezdomni nie byli na pewno świętymi. Można było wśród nich znaleźć złodziei, zbrodniarzy, bankrutów życiowych. Brat Albert nie tylko nie gardził nimi, lecz całkowicie im ufał. Zawiódł się nieraz, lecz nigdy nie stracił wiary w dobre strony duszy ludzkiej. Okradziono go z pieniędzy, które poświęcił dla sprawy ubogich - przebaczył. Gdy rozdzielił kobiety od mężczyzn, chcąc uniknąć zawsze grożącej niemoralności, obsypano go potwarzami. I to przyjął z chrześcijańską pokorą.

Zwalczył także trudności, wynikające z oporów magistratu krakowskiego, który nieraz nie rozumiał piękna i potrzeby akcji brata Alberta. Zwalczył niedostatek, który codziennie groził. Zwalczył niezrozumienie i obojętność.

Zgromadzenie Albertynów powoli rozrastało się. I bracia i siostry pracowali fizycznie, jedli to, co jadła nędza, którą się opiekowali, żyli wśród niej w tych samych warunkach, w jakiej ona żyła. Pieniędzy nie posiadali własnych. Nie posiadali własnych domów, ani majątku. Byli oni nędzą, która wśród nędzy działa, aby najuboższy całkowicie mógł im zaufać.

Cała ta akcja przypomniała wszystkim, jak ważne jest poznanie braterstwa. Wszyscy są ciałem Chrystusowym, a każdy z osobna jest członkiem dla drugiego, jak członek ciała dla drugiego członka. Tak jak mówił Apostoł Paweł. Brat Albert przypomniał tę wielką prawdę, o wielkim pokrewieństwie, które łączy wszystkich. Prawdę chrześcijaństwa.

Nikt jej w ostatnich dziesięcioleciach tak wyraźnie w Polsce nie objawił jak brat Albert. Nie słowem, lecz czynem.

Za trumną tego nędzarza poszedł cały Kraków. Tłumnie zjawili się przede wszystkim najubożsi. Żegnali oni swego najbliższego Brata. Ale nie zabrakło przedstawicieli innych warstw społecznych, nikt bowiem nie mógł odmówić hołdu piękności chrześcijaństwa, która się objawiła tak jasno w działalności brata Alberta. I nikt nie mógł zaprzeczyć, że brat Albert był także jego bratem.

Ten triumf pośmiertny nie kończy sprawy brata Alberta. Świętość bowiem jest niegasnącym ogniem i gdy raz zapłonie, przez wieki będzie zapalała innych do świętości.