A.B.C.

Mam przyjaciółkę. Złośliwi powiadają, że przyjaciółki istnieją po to, by dostarczać nam plotek o naszych znajomych. Ale przyjaciółka moja nie lubi mówić o nikim źle i nie lubi plotek. Taka już była od szkolnych lat. Posądzałyśmy ją, że to patentowany mruk, a ona tak tylko przez głęboki szacunek dla bliźniego! Tak mi kiedyś wyraźnie oświadczyła. Ba! moja przyjaciółka jest wyjątkowa!

Mamy już obie po trzydziestce z dużym hakiem, więc lubimy pogwarzyć w niedzielne popołudnie.

Wpadam pewnego razu do niej niespodzianie i widzę, jak Feliksa z głową w dłoniach, łokciami oparta na stole, coś zawzięcie studiuje. Przyglądam się bliżej: katechizm!

- Nooo... Ja bym się wstydziła! W tym wieku... - powiadam żartobliwie, witając się.

- Lepiej późno niż nigdy... "Ten wiek" nie zwalnia z obowiązku znajomości katechizmu.

- Ależ Felu, umiesz go chyba jeszcze dotąd na pamięć! - wołam.

- I mnie się tak zdawało, że "umiem"... zresztą, czy ci się zdarzyło czytać jakąkolwiek książkę w dzieciństwie, a później jeszcze raz, kiedy już zaczęłaś myśleć?

- Zdarzyło się. Inaczej ją wówczas pojmowałam i... odkrywałam w niej wiele nowej treści - odpowiadam domyślnie.

- Właśnie! - ucieszyła się Fela- otóż ja zaczęłam myśleć.

- Niebywała rzecz! I co wymyśliłaś?

- Zapragnęłam zasłużyć na miano katoliczki.

- O! nie wiedziałam, że mam przyjaciółkę mahometankę, albo może jakąś sekciarkę?!

- Nie zgadłaś - droczy się, ale minę ma smutną.

- Więc czymże jesteś?

- Nieprawdopodobną prostaczką

- Zaczynam nie rozumieć.

- Byłam kiedyś dzieckiem czy tak? - pyta.

- Przypuszczam - odpowiadam poważnie.

- To dziecko można było wychować na bardzo porządnego człowieka - ciągnie dalej.

- Hm., czyżby... - mruknęłam żartobliwie.

- Nie kpij. Każde dziecko można wychować. Otóż przyszłam do przekonania, że gdy chodzi o życie wewnętrzne, życie duszy, to... można by tak określić, że jestem całkiem "źle wychowana". Na modlitwie rumienię się ze wstydu, bo po prostu, jak nieokrzesany prostak, nie umiem "znaleźć się" w obecności Bożej i... - zacięła się - pomyśl: co to za modlitwa!

- Dobrze, Felu szukałam słów, zaskoczona jej wyjaśnieniami - ale skąd ci to przyszło?...

- Zaraz ci opowiem, skąd mi to przyszło. Pamiętasz może, jak w czwartej klasie zrobiłyśmy "sprzysiężenie", że po maturze jakimś czynem każda z nas podziękuje Bogu za wszystkie dobrodziejstwa. Ja w duchu postanowiłam zostać siostrą misjonarką. Marzyłam o pracy wśród trędowatych! Nie były to tylko porywy młodzieńczej egzaltacji: my wówczas naprawdę gorąco i całą duszą kochałyśmy Boga i byłyśmy bardzo szczęśliwe. Gdybym wówczas zdawała sobie jasno sprawę dlaczego jestem tak szczęśliwa, to...

- To co?! - pytam bez tchu, bojąc się wpaść na trop jej myśli.

- Jakże inaczej ułożyłoby się życie! Tymczasem Zaczyna się zwykle od jakiegoś, na pozór, drobiazgu- jakieś, wagary zamiast lekcji.

- Nie pleć! - zawołałam przerywając jej - takie szkolne grzechy jeszcze nikogo na szubienicę nie zaprowadziły! Nie chcesz chyba wmówić we mnie, że takie drobiazgi mogły wpłynąć decydująco na późniejsze życie!

- Może nie a może i tak Kłamstwo jednak - to nie drobiazg. Szczególnie gdy się usiłuje Bogu kłamać Niejednego już ono zgubiło.. Wiem tylko, że po tych "wyczynach" czułyśmy się coraz bardziej "dorosłe" - choć coraz bardziej nieszczęśliwe. Teraz już pozostało uczynić tylko jeden krok, by...

- By co?! - krzyknęłam.

- By lekkomyślnie zaniedbać praktyki religijne, kościół, spowiedź, a nawet modlitwę. Odpływają gdzieś jasne zdroje łaski, gaśnie płomień młodzieńczego entuzjazmu... Gdy po dziesięciu, czy iluś tam latach człowiek ocknie się nad brzegiem mętnej, żałosnej kałuży bardzo nieokreślonych zainteresowań i dążeń, mieszaniny aroganckiego nieuctwa i tępej zarozumiałości - robi się po prostu straszno. Człowiek staje się podobny do drzewa, któremu utną wierzchołek: wypuszcza jakieś dziwaczne pędy i korzenie, tęskni za powietrzem, słońcem i wodą - bo przecież jakoś trzeba żyć! Pełno na nim blizn i skrzywień, i nigdy już me będzie dawnym drzewem...

- Gdybym ciebie nie znała, mogłabym wywnioskować z twego opowiadania, że jesteś jakąś wykolejoną istotą. Przesadzasz. Ja u ciebie tych skrzywień nie widzę.

- Są, są te garby i ja boleśnie je odczuwam. Biada, jeśli nabyte przez wiele lat lenistwo duchowe przemoże resztę zdrowego rozsądku, napływające ciągle fale lepszych porywów, i ten mocny, czysty głos wołający ciągłe w duszy... Wytwarza się wówczas atmosfera letniości, wiesz, z kategorii tych, co to: "przecież nie jestem zbrodniarką, nikogo nie zabiłam, z czego się tu spowiadać, za co pokutować"... A co najstraszniejsze, to to, że z czasem przestaje zdawać sobie sprawę ze swego stanu. To jakby klatka ze szkła: dopiero wówczas ją spostrzegamy, kiedy usiłujemy ulecieć wyżej a uderzamy o ściany... Gdyby wychowawcy, rodzice, mogli na ekranie zaobserwować rozwój takiego kalectwa duchowego!... O, jakże trudno, jak bardzo trudno, choćby się dostrzegało swe braki, choćby się bardzo pracowało - o jedenastej godzinie, kiedy się już zaczyna przyzwyczajać do swego garbu letniej pobożności, kiedy się już dostaje tego starczego zeza - jak trudno bez cudu rozpocząć nowe pełne życie duszy!

Odbiegła mnie chętka do kpin. Słuchałam tego wybuchu, nie wiedząc, co o nim myśleć. Spróbowałam niezbyt mądrego argumentu.

- Zbytnia pobożność może doprowadzić do bigoterii.

- Och! - skrzywiła się niecierpliwie. - Można z takim samym powodzeniem twierdzić, że ktoś może być zbyt święty! Czy można tym pojęciom zakreślać granicę! Może przez delikatność nie powiedziałaś: niezdrowa pobożność. Na szczęście jednak możemy oddać naszą pobożność kontroli i światłemu kierownictwu...

- Myślę zupełnie tak samo - ucieszyłam się nagle, całkiem już uspokojona jej odpowiedzią - Powiem ci także coś pocieszającego: to że dostrzegłaś te braki - to już szeroki powiew Łaski...

Fela schyliła się szybko nad stołem, szukając czegoś. Chowała oczy, które - przysięgłabym - nie były w tej chwili suche. Nigdy u niej "tego" nie widziałam. Nie była mazgajem nawet niegdyś w obliczu dwójek.

- Co zamierzasz robić? - pytam niezręcznie.

Patrzyła na mnie suchymi już oczami pełnymi blasków.

- Będę się starała siebie wychować. Tyle jest do odrobienia: całe życie! Chcę przeżyć drugą młodość, która jest udziałem nawróconych. Pragnę poznać świat duszy, którym przez tyle lat gardziłam. Chcę porwać Królestwo Boże!

- Zaczynasz od katechizmu...

- Od początku zaczynam, a więc i od katechizmu.

- Druga młodość - powtarzałam idąc ulicą. Rzeczywiście, to co zaobserwowałam u Feliksy, można by tylko w ten sposób określić. Młodość wewnętrzna, głęboka, radosna młodość duszy!

Ciężko mi było odtąd wyrzekać się tych popołudniowych odwiedzin. Raźniej nam szło we dwie to "zbieranie cennych okruszyn ze stołów mądrości", jak określiła Feliksa. Miała skądś pełno ksiąg z Nowym Testamentem na czele. Tonęłyśmy w nich na kilka cudownych godzin. A w ciągu tygodnia życie wśród bliźnich ciągle przypominało, jak wiele jeszcze trzeba pracować, by w szarość dnia powszedniego wpleść z pożytkiem podniosły nastrój niedzielny.