Uspołeczniać życie rodzinne

Tego roku byłam na wakacjach u swego wujka na wsi. Jest leśniczym, leśniczówkę ma śliczną, las tuż, kościół o trzy kilometry od wsi. Mają dwie krowy, konia, hodują świnie. Żyć im, nie umierać. A wujek i ciocia dobrzy to ludzie, uczynni, bardzo pracowici. Ciocia ciągle zajęta od świtu do nocy w gospodarstwie, wujek - to w lesie, to w nadleśnictwie pomaga nadleśniczemu, do siebie, na pole, nie ma czasu zajrzeć. Wobec takiej pracowitości wujostwa głupio mi było nic u nich nie robić, tylko "odpoczywać". Postanowiłam darmo chleba nie jeść, choć mogłabym przyjemnie czas spędzić i bez pracy, ponieważ tutejsi chłopcy, gdy zwiedzieli się o pobycie w tych stronach licealistki z "ogólniaka" warszawskiego, to znaczy, o mojej osobie, nachodzili natrętnie dom, by wyciągać mnie na spacery, piłki, plaże i tańcówki. Jeden, jakiś student, koniecznie się narzucał, a trzeba przyznać, bardzo przystojny chłopiec. Wreszcie dostał ostrą odprawę.

- Nie pójdzie pani?. - pytał.

- Z kim?

- Ze mną.

- Po co?

- Na plażę.

- A czy pan uważa, że sama pójść nie mogę?

- Może pani... - skrzywił się.

- No to po co mam pana obciążać swą osobą? - Czy pan o własnych siłach nie może chodzić?

Stropił się.

- Natomiast chętnie z panem wybrałabym się w niedzielę.

- Gdzie? - zapytał z radością.

- Do kościoła. Do spowiedzi. Skrzywił się i spojrzał na mnie jak na wariatkę.

- Do spowiedzi? - zawołał. - Po co?! Widziałam, że mnie przedrzeźnia.

- Po co do spowiedzi? - pan pyta. Ano spowiedź, to zabieg higieniczny. To kąpiel duszy. Czy pan nie używa takiej kąpieli? Po [234]co kąpać tylko skórą, a sumienia - nie? A sumienie mieć brudne?

- A widziałem, że pani uczęszcza na jezioro i świetnie pływa.

- Owszem, z koleżanką. A czy to pana dziwi, że jesteśmy samodzielne?

Zupełnie zbaraniał.

Uśmiałam się z chłopaka, ale podobał mi się. On też nie odchodził, lecz nie wiedział, co mówić. Żal mi go było. Trochę nie chciałabym, żeby odszedł tak z kwitkiem.

- Wie pan co? Jeśli łaska, to zapraszam tu, do wujostwa, na zabawy z dziećmi.

- Z jakimi dziećmi?

- O, widzi pan! - tu wskazałam mu na Mareczka, Huberta i Jolkę, dzieci moich wujostwa, które się kręciły niecierpliwie koło mnie na ganku (bo tu przyjmowałam studenta). Dzieciaki chcą się bawić.

- To pani się jeszcze bawi z dziećmi?

- A z kim? Z panem mam się bawić? Kobieta, panie, całe życie się bawi z dziećmi, o ile, oczywiście, jest normalna. I szczęśliwa jest. Wskazują nam, kobietom, dziś na to najwięksi uczeni. Pan, zdaje się, nie zna kobiet?

Mój student, widziałam, był wściekły, ale ani słowem nie dał tego po sobie poznać. I nie odchodził biedaczysko. Ja zaś, nie patrząc więcej na niego, zabrałam się do dzieciarni.

- Na plażę! Na jezioro! - wołały szkraby.

- Pani na jezioro chodzi z dzieciarnią? - podchwycił student, ale już bez tonu złośliwości w głosie.

- Jeszcze nie byłam, tylko im obiecałam. Jestem tu dopiero tydzień. Ale teraz nie mogą iść, bo zaraz obiad. Chcę ich uczyć pływać. Hubert ma już dziesięć lat, Jolka osiem, Mareczek pięć latek. Będą pływali jak ryby, zobaczy pan! Matka powinna nauczyć swe dzieci pływać, bo to to samo, co ustrzec je w przyszłości od utopienia się. Ciocia nie umie pływać, więc ją w tym wyręczę.

- Kiedy pani idzie z dzieciarnią?

- Pójdę bez pana. Ja choć jestem z Warszawy, ale z mężczyznami nie plażuję.

- To dziwna z pani warszawianka.

- Są u nas i takie. I niektóre z takich pływają jak ryby.

- Wiem. Bo widziałem panią na jeziorze: spaceruje pani po wodzie, nie pływa.

Zajęłam się teraz dziećmi. Z godzinę potem zawołano nas na obiad. Cioci nie było, wyjechała do miasta. Nadszedł wuj. " Poprosił studenta do obiadu. (Może się z nim liczył, bo to bratanek nadleśniczego, też studiujący leśnictwo, tu bawi na praktyce. Dzieci jadły razem z nami. Wujostwo wyznają jakiś skrajny liberalizm wobec dzieci, toteż pozwalają sobie one na bardzo dużo przy stole. Potrafią sobie ubliżać, kopać się nawet. Nie krępują się zupełnie choćby przy gościach. Mnie mocno było wstyd, bo student to wszystko widział. Wprawdzie wyglądało na to, że bawi go ta nasza rozbrykana hałastra, ale może tylko z grzeczności wobec mnie i wuja tak udawał.

Po obiedzie ułożyłam dzieciarnię do snu i postanowiłam porozmawiać z wujem. Zaczęłam go przekonywać, że trzeba nauczyć dzieci, żeby podczas obiadu nie przeszka[235]dzały sobie, ale pomagały wzajemnie. Zresztą, wyjaśniałam, że to samo sobkostwo spostrzegłam u dzieci podczas zabawy. O byle co się te dzieci kłócą, z lada powodu biją się, przezywają się, używają wyrazów ordynarnych. - Wuj - tłumaczyłam - jeżeli tego w dzieciach nie zmieni, będzie miał rodzinę w przyszłości rozbitą. Każde dziecko będzie myślało tylko o sobie. Jedno drugiego nie wesprze w biedzie, w niedoli. Nie uszanują też ojca, matki. I nie wyniosą z domu umiejętności współżycia z ludźmi.

- Daj spokój - powiada wuj - najgorsze kanalie najlepiej umieją współżyć z ludźmi. Zawsze idą "z włosem", nigdy pod włos, każdemu pochlebią, nigdzie nikomu się nie narażą, dlatego dobrze im się wiedzie.

- Wujku - rzekłam - mnie nie chodzi o taki sposób współżycia, gdzie dzięki podłości człowiekowi się dobrze powodzi. Mnie chodzi o to, żeby postępować szlachetnie i zarazem współżyć z ludźmi jako dobry, porządny człowiek. Hubercik jako najstarszy powinien wiedzieć, że on wobec Jolki i Mareczka zastępuje tatusia i mamusię, gdy rodziców przy dzieciach brak. Jolka ma "mateczkować" młodszemu od siebie Mareczkowi. Dziecko ma wiedzieć, że w domu mówi się tylko dobre słowa do siostry, do brata. Że siostrze, bratu - się wyłącznie pomaga. Że po prostu po to się ma brata, siostrę, żeby było komu pomagać i do kogo pięknie, serdecznie się odezwać. Że ojciec, matka - są po to, żeby było kogo kochać, czcić i słuchać. Że dom, to rodzina, a nie gniazdo kąsających się zwierzątek.

- Może i masz rację --skrobał się w głowę wujek. - Cóż, kiedy moja żona o tym wszystkim nie ma pojęcia. Dla niej najważniejsza rzecz, to pieniądze z gospodarstwa, a co do dzieci, to uważa, że jak je nakarmi i wystroi, to wszystko zrobiła. A, broń Boże, -żeby się jej kto do dzieci wtrącał, bo zadrapie na śmierć, uważa bowiem, że nie ma mądrzejszej nad nią matki.

- Ale ja przekonam ciocię! - powiedziałam to mocno. - Zobaczy wujek!

- Żeby cię tylko po takiej rozmowie nie wyrzuciła stąd! - zaśmiał się.

Rozeszliśmy się na tym, bo do wuja dzwoniono na gwałt z nadleśnictwa, żeby tam się udał, gdyż przyjechała inspekcja. Do budzenia dzieci jeszcze zostało trochę czasu. Rozmową z wujem byłam tak zmartwiona, że nieomal nie odczuwałam obecności studenta.

- Pani jest naprawdę bardzo dziwna dziewczyna - obudził mnie naraz jego głos.

- No, niby dlaczego? - próbowałam się uśmiechnąć i spojrzałam z sympatią na chłopca.

- Dlatego, że pani tak mało myśli o własnych przyjemnościach, a tak wiele o tym, by pomóc drugim.

- Proszę pana - odpowiedziałam - a czy pan sądzi, że kto myśli tylko o przyjemnościach, jest szczęśliwy? Czy pan jest szczęśliwy? Przyjemność, to nie to samo co szczęście. Panu Jezusowi, gdy Go biczowano, nie było przyjemnie, a jednak czuł się wtedy szczęśliwy, że cierpi za ludzi. Ja, uważa pan, nie dążę do tego, żeby moje życie wypełniało jak najwięcej przyjemności, ale za to chcę być w pełni szczęśliwa. Nie wiem, czy pan zdaje sobie sprawę, że rozmawia pan z kandydatką do życia [236]bardzo szczęśliwego, choć może pełnego cierpień i nieprzyjemności. A pan czy chciałby postępować inaczej? A może i pan chciałby być bardzo szczęśliwy?

Patrzył na mnie teraz jakimś bardzo dziwnym wzrokiem. Przeprosiłam go, że muszę iść budzić swoich towarzyszy zabaw.

Rozstaliśmy się. Gdy znalazłam się w pokoju sypialnym dzieci - czy mam się przyznać? - wyjrzałam, czy naprawdę poszedł, i jakoś mocno mi żal było, że jego sylwetka ginie powoli we mgle kurzu przydrożnego. Koło siódmej po południu, gdy wróciłam z dziećmi z jeziora, jakże się ucieszyłam: bo przyszedł. I bawił się do wieczora z moimi dziećmi. Odtąd co dnia przychodził na te moje z dziećmi hasanki i uciechy. Polubił dzieci. Umiał coraz lepiej się z nimi zabawiać. To naprawdę kochany, dobry, porządny w gruncie rzeczy chłopiec. Nie wiem, nazywają mnie głupią entuzjastką, ale myślę, że porządnych chłopców, zdolnych do wielkiego szczęścia, jest miliony, tylko trzeba, żeby miliony dziewcząt w rozmowie z nimi dmuchały w ich szlachetność i rozpalały ją aż do płomieni.