Półtoraroczny przednówek
Drukuj

Wiosna roześmiana słońcem, pachnąca ziemią i kwieciem, rozdzwoniona śpiewem ptaszęcym, zasępia co roku niejedno czoło wieśniacze. Ostatnią miarkę mąki z własnego żyta sypie się do dzieży, skąpi się na ziemniakach, by starczyło na sadzenie, zapożycza się u dziesiątego sąsiada, wysyła się dziecko na szczaw. Byle tylko do żniw przetrzymać. Częsty to obrazek na naszej biednej ziemi, częstszy dziś niż kiedyindziej.

Są jednak dziś w Polsce miejsca, gdzie przednówek trwa nie trzy, cztery miesiące, ale od dobrego półtora roku, i to nie na piaskach mazurskich, ale na najlepszej ziemi, na lessie lubelskim, na sandomierce, na namule wiślanym. A objął on nie tylko tych, co na paru morgach dziadowali, ale i "bogaczy", wszystkim zajrzała w oczy wspólna nędza. Przejedź się w Łomżyńskie, po powiecie kozienickim, opatowskim, sandomierskim, zajrzyj w podgórskie okolice pod Jasłem, a nieraz na przestrzeni dziesiątków kilometrów nie zobaczysz ani jednej zagrody[1], na nieobrobionej zaś od dwu lat roli tylko zeszłoroczne chwasty. Grzmiały tu jesienią 1944 r. działa, przewalały się czołgi i zostawiły po sobie to cmentarzysko.

A ludzie? Nad wieloma trawa wyrasta. Ale większość po przesunięciu się linii frontowej wróciła co rychlej na swoje... zgliszcza. Sprzykrzyła im się tułaczka siedmiomiesięczna i wysiadywanie cudzych kątów nieraz tak cierpkich, ciągnęła ich ziemia ojców i dziadów. Wrócili do niczego i z niczym. Jeno do gołej ziemi z tymi rękami, rwącymi się do topora i pługa, i z tym sercem, co dla dzieci chce choćby dach nad głową zawiesić. Na razie wystarczy piwnica, głęboko w ziemi schowana, bunkier, ziemianka, z szybko doprawionym dziwacznym kominem. Deszcz przynajmniej nie zmoczy i będzie gdzie łyżkę ciepłej strawy ugotować. Mieszkali i mieszkają tak ludzie długie miesiące. Trzeba wiele zachodów zrobić i potu wylać, nim przyciągnie się trochę drzewa i wybuduje domek na ziemi.

- Jak sobie radzicie? - pytam gospodarza z Sobótki (w Opatowskim), gdy go spotykam przy poszywaniu świeżo postawionej chałupiny. Malizna to, jedna izdebka, trzy metry długa, trzy szeroka, a w niej 7 osób, ale przecież inne tu już życie niż pod ziemią.

- Trochę krewni pomagali, ale rzadko kto ma tu takich, co cało wyszli z wojny; trochę - pożyczka, resztę - te ręce. Jeszcze w zeszłym roku dostali tu gospodarze po 30 tysięcy pożyczki rządowej na odbudowę. Ale cóż to znaczy, gdy na wybudowanie najprostszej chałupiny trzeba dziś co najmniej 60 tysięcy, a tu jeszcze robocizna niemiłosiernie droga i las daleko, a konia rzadko który ma. Najgorsze, że pożyczka była tylko na 9 miesięcy, termin już się kończy i teraz rób co chcesz, grosza znikąd nie ma, dom niewykończony... A tu niejeden pożyczone pieniądze obrócił na życie, by z głodu nie umrzeć i nadal mieszka w norze...

Prowadzi mnie właśnie do ziemianki sąsiada. Schylam się i wchodzę. Pierwszym wrażeniem - to nieprzyjemne odczucie ciemna i wilgoci. Z trudnością rozeznaję kontury pryczy, na niej łachmany, spośród których wyglądają blade twarze dziecięce. Obok kuchenka, a na ubitej ziemi garnek i miska z nożem i paru łyżkami - to wszystko. Nawet ławki nie ma. Na ścianach okropna wilgoć; z dołka wykopanego w kącie gospodyni wynosi wiadrem wodę. Kilka razy na dzień musi to robić, bo grunt niski, nadto wciska się tu woda z wierzchu. W takich warunkach mieszkają już rok. I choroby się w wielu miejscach rzucają: świerzb, dur brzuszny...


Rycerz Niepokalanej 5/1946, grafiki do artykułu: Półtoraroczny przednówek, s. 118

Opis zdjęcia powyżej: Jakubowice nie prędko się odbudują... Na razie ludzie mieszkają w naprędce skleconych domkach. Na prawo: dom mieszkalny w Sobótce.

- Z czego żyjecie? - pytam zdumiony, patrząc na tą nędzę. Odpowiedź nieokreślona.

- Jak Bóg da! Kto się wziął za handel, żyje jeszcze jako tako. Ja muszę dzieci pilnować. Obywamy się niekraszonymi ziemniakami, których trochę ugrzebaliśmy na jesieni. Dzieciom piekę podpłomyki na blachach, raz z mąki żytniej, raz z owsianej. Ale to trochę owsa i jęczmienia, cośmy zasiali zeszłej wiosny, zniszczyły myszy jeszcze na polu.

- I nikt wam nie pomaga, sąsiedzi, przydziały...?

- Oj, kochani sąsiedzi! Mieliśmy zakopane rzeczy, ale gdy nas wysiedlono, ktoś przyszedł i odkopał. Wszystko stracone. Teraz rzadko kto tu zajrzy. A tak się pójdzie na najbliższą wieś, by coś kupić, to wszystko takie drogie: żyto - 2.800, ziemniaki - 360 zł; nikt nie chce opuścić dla pokrzywdzonych. Przydziały? Tak, z początku mogliśmy kupować w kuchni Komitetu Opiekuńczego wodziankę kartoflaną po 2 zł. Przed Bożym Narodzeniem otrzymaliśmy po 4 kg. kaszy na osobę, nieco mąki. Szczęście, że do wsi "Caritas" przysłało trochę ubrań, bo choć można pokazać się w nich między ludzi i choć czasem zajrzeć do sąsiedniego kościoła, nasz spalony. Ale nie wszyscy otrzymali, o wielu najbardziej potrzebujących zapomniano.


Rycerz Niepokalanej 5/1946, grafiki do artykułu: Półtoraroczny przednówek, s. 119

Opisy zdjęć powyżej: [z lewej] Inni mieszkają w piwnicach. Dzieci wychodzą na słonko wiosenne. [z prawej] Marian Kalita z Sobótki (pow. opatowski) ze swą żoną i córeczką mieszka jeszcze pod ziemią. W niedzielne popołudnie cała rodzina odpoczywa przed swą norą


Każdy tęskni za swoim: za swoim koniem i krową, za własnym plonem, bo rzadko kto ma te skarby. Najstraszniejsze dla chłopa to to, że wiosna już w pełni, a tu w pole nie ma z czym ruszyć. Jesienią nic prawie nie zasiane, bo przydział żyta do siewu otrzymali rolnicy dopiero w listopadzie. I teraz zboże obiecane, ale co będzie ze sprzężajem? Nadzieja jednak nie ginie, większość ma już jaki taki dach nad głową, coś się zawsze zasieje i zasadzi, może traktor przyjedzie, od zbiorów na pewno się polepszy i przednówek minie.

Po każdej takiej wizycie nad Wisłą. Narwią czy Dunajem chciałoby się krzyczeć na Polskę, świat cały: miejcie serce, ratujcie nędzarzy.

Marian Kalita z Sobótki (pow. opatowski) ze swą żoną i córeczką mieszka jeszcze pod ziemią. W niedzielne popołudnie cala rodzina odpoczywa przed swą norą.

I bierze człeka chętka złapać za kołnierz tych, co nieraz połowę zboża topią w bimbrze, i zaprowadzić ich do wilgotnych nor, by otrzeźwieli. A tym, co kradną z przydziałów dla najbiedniejszych, krzyknąć Chrystusowym "Biada", rzuconym na wyjadaczy wdów i sierot. Zresztą nie oglądajmy się zbytnio na UNRRA, której na wsi mało kto widzi. Polacy sami muszą spieszyć sobie z pomocą. Braćmi jesteśmy, chrześcijanami. Sąsiad niech wspiera zniszczonego wojną sąsiada; ci, co dalej mieszkają, a nie są poszkodowani, niech spieszą z pomocą przez instytucje miłosierdzia. W każdej parafii organizuje się pod okiem proboszcza stowarzyszenie "Caritas", które rozsyła ofiary między potrzebujących. Spieszmy do biura "Caritas" z zaoszczędzonym przez odmówienie sobie wódki czy zabawy groszem, zanieśmy obchodzone ubranie czy buty.

Na niejednym sercu polskim ciąży plama kradzieży, oszustwa - przy spowiedzi kapłan nakazał restytucję, oddanie rzeczy cudzej; o właścicielu nie słychać, może zginął - trzeba wtedy dać na ubogich, na nędzarzy.

Miłosierdzie chrześcijańskie otrze nie jedną łzę na przednówku... i wyprosi Miłosierdzie Boże nad naszą Ojczyzną.


[1] W powiecie łomżyńskim mamy 13 zniszczonych zagród, w augustowskim - 12.000, sandomierskim - 9.114, kozienieckim - 7.035 (na 307 wsi 202), opatowskim - 9.840, jasielskim - 7.090. Ogółem uległo zniszczeniu zarówno wskutek działań wojennych jak i wskutek terroru okupanta około 400.000 zagród, co stanowi 11 procent ogólnej liczby wszystkich gospodarstw w Polsce.