Ojciec Kolbe

Popołudniowe godziny wlokły się już w nieskończoność.

Przypomniał się Hymn św. Franciszka z Asyżu o bracie słońcu. Wydawało się, że nigdy w słowach tych nie było tyle gorzkiej ironii, co dzisiaj. Aczkolwiek Hymn o bracie - słońcu był przecież najwyższym uwielbieniem Boga.

Dzisiaj wydawało się słońce dopustem Bożym.

Niebo było ogromnie błękitne i nieskończone, a oczy ludzkie były szare, jakby pyłem przyprószone i znużone. Spojrzenia czołgały się spod opuchłych powiek, jak katowane zwierzę. Kiedy spojrzeć w źrenice sąsiadów, niczego w nich nie dostrzegłbyś, krom tych pragnień, żeby się już wszystko skończyło. Niechajby się już wszystko skończyło! I te męki znużonego ciała, i to wyczekiwanie śmierci, to powolne, strasznie powolne wyczekiwanie śmierci, i ten lęk parszywy, niegodny człowieka, i to wszystko, co mnie wiąże z życiem, z najbliższymi dla mnie ludźmi, ze wspomnieniami, z myślami, z istnieniem na ziemi!...

Godziny wlokły się w nieskończoność.

Jeżeli je policzyć od wczoraj do dzisiaj, pozornie niewiele ich. Na palcach możnaby je zliczyć, możnaby je wyrazić cyframi, takimi śmiesznymi znakami bez treści i bez wyrazu, a jednak ziejącymi bezdenną otchłanią cierpienia. Chodzi bowiem o to, że trzeba je przeżywać. Każdy ułamek czasu, zamknięty w ich umówionych granicach, każdy najmniejszy nawet ułamek urasta tutaj, na placu apelowym, do ogromnych rozmiarów bez początku i bez końca. Urasta do rozmiarów nieskończoności.

Obolała myśl czepia się tamtego pojęcia nieskończoności i usiłuje stać się podobną do pocisku, wyrzuconego w przestrzeń, próbuje przebić się przez nieskończoność, przelecieć na jej drugi kraniec i zatrzymać się zdumiona. Bo wstrzymała się u stóp samego Boga. Przerażenie czepia się myśli i ściąga ją z powrotem na ziemię. Wraca skruszona, wyzbyta pychy, pokorna pokutnica, obleczona w zgrzebny wór i posypana popiołem.

Godziny wloką się wciąż w nieskończoność, słońce na niebie staje się dopustem Bożym, oczy ludzkie szarzeją coraz mocniej, a myśli przemieniają się w stłoczoną gromadę istot, dotkniętych obłędem. Tłoczą się chaotycznie, milczące, również szare jak oczy tamtych ludzi, nawiedzone skamieniałym przerażeniem jak boleściwy Job trądem.

Pod nogami błękitnieje pokurczony cień, ludzie stękają i dyszą z utrudzenia, coraz ktoś z nich załamie się i upada na ziemię, w swój własny gnój cuchnący i czeka uderzenia lub kopnięcia butem. Oto słychać już kroki. Twarde, podkute kroki. Zbliżają się, rosną, przemieniają w przeraźliwy lęk.

O, już się zatrzymały... Dochodzi chrapliwy krzyk żołnierza, jego ostre przekleństwa, jego zjadliwe szydzenie z ludzkiej nędzy i owe głuche uderzanie podkutego buta o bezwładne ciało na ziemi. Potem słychać jakieś szamotanie, jeszcze raz krzyki, czyjś jęk i szelest wleczonego ciała po ziemi.

Każdy w szeregu wie dobrze, iż to zwykła kolej losu. Nie wolno się obejrzeć, nie wolno nawet spojrzeniem dotknąć umęczonego towarzysza za sobą. I każdy wie, że poza szeregiem pęcznieje zwał ludzkich ciał. Że jedne rzucają się jeszcze w konwulsjach, inne zaś już zastygły, i że śmierć przysiadła z boku i patrzy spokojnie. Nie, to nie jest śmierć. Przecież to żołnierz, co usiadł na jakiejś skrzyni, z papierosem w kącie ust, smagający od niechcenia bykowcem po cholewie swego buta. Cholewa lśni w słońcu czarnym błyskiem, a oczy żołnierza łyskają w słońcu krwawym uśmiechem. Teraz żołnierz wstaje, słońce rozłamuje się w czarne drzazgi na jego butach. Czapka, naciśnięta w tył głowy, ślepi wyhaftowaną trupią czaszką nad daszkiem. Spod daszka sycą się zimne oczy widokiem słabego człowieka. Ojciec Kolbe przypomina sobie tamte oczy. Kiedyś w Japonii patrzył w nie na samotnej drodze w pustkowiu leśnym. Nie pamięta tylko, czy to były oczy węża, czy innej bestii. Wie tylko, że były zimne, chropowate i twarde, pełne nienawiści 1 pychy jak u tamtego żołnierza. I przypomina sobie jeszcze, że w nieoczekiwanej chwili klasnął strzał, a tamte zimne oczy znikły, jakby zdmuchnięte światła. To było bardzo dawno. Podobne oczy zbliżają się teraz, rosną, zasłaniają cały świat.

Rozgorzały na plecach, na karku i na głowie bolesne smugi. Gęste, twarde, szybkie. To żołnierz bije bykowcem. Coś krzyczy!... Co on to krzyczy?... Już wie!... Że nie stoi prosto, że się słania, że opuszcza głowę!...

No, już dobrze, dobrze!... i żołnierz odchodzi, lecz pozostają piekące smugi na grzbiecie i na głowie. Godziny wloką się w nieskończoność, słońce kładzie się ogniem na człowieka, myśli zamieniają się w pokornych pątników, co bez odpoczynku wędrują spalone drogą. Każdy ślad stopy kreślą krwią w pyle.

W szeregach powstają luki, poza szeregiem rośnie zwalisko ciał ludzkich. Myśli zaś plączą się, jak znużone stopy pątników po skwarnej drodze. Już temu tak dawno, jak tu wszyscy stanęli i stoją. Chyba od rana, lecz to strasznie dawno. Wczoraj też wszyscy stali, lecz tylko trzy godziny. Tamte trzy godziny były mrugnięciem powieki wobec dzisiejszych godzin. A może uda się nieznanemu koledze zmylić pogoń, może uda mu się zaszyć w gąszcze beskidzkie, może nie zdołają go wytropić ani psy ani żołnierze. Nikt nie wiedział, że uciekł. Na wieczornym apelu blokowy liczy i przeklina. Potem zdaje raport. Powiada, że tego a tego nie ma. Jak to nie ma? No, po prostu, uciekł!... Ale gdzie, kiedy?... Zamieszanie, bieganina, przekleństwa!...

Ogromny tłum więźniów stoi uszeregowany blokami i czeka. Czeka godzinę, czeka drugą godzinę, trzecią.., Naokoło krążą żołnierze i ciskają przekleństwami. Biją bykowcami, kopią w golenie, policzkują. Naokoło obozu palą się reflektory, jak olbrzymie gromnice nad trumnami. Niebo czernieje nad głowami i mży gwiazdami. Po ziemi pęta się cuchnąca noc, pełna trwogi i przerażenia. Człowiek staje się podobny do osaczonego zwierza w ciemnym zbójeckim lesie. Nie wyjdzie stąd żywy, nie wyjdzie, nie wyjdzie!... Oto śmierć czołga się z mroków, śmierć parszywa, podła, cuchnąca ludzką krzywdą. Szczerzy zgniłe kły, szydzi pustymi oczodołami, podchodzi coraz bliżej.

- Wszyscy wracają na bloki! - pada ostra komenda, załamuje się w powtarzane, rozdrobnione słowa, szeregi załamują się, schodzą z apelowego placu.

- A może, może!... - myśli każdy nieśmiało i czepia się tej myśli z nielogicznym uporem.

Nazajutrz wczesnym rankiem znowu apel. Jak zwykle. Jak każdego dnia, niezmiennie, nieskończenie. Aż do kresu życia. I znowu odliczenia, klątwy, wołania, krzyki i głupawe, śmieszne myśli, powleczone nadzieją.

- A może już tamten nieszczęśnik ujęty?

Wszyscy schodzą do pracy grupami, otoczeni żołnierzami i psami, obwarowani złymi oczami i karabinami, gotowymi do strzału. Obok kroczą Kapowie o zbójeckich oczach. A co z nami?

- Blok 12 pozostaje na placu apelowym!... - skrzeczy z nieukrywanym zadowoleniem żołnierz esmański.

A więc jednak tamtego nie ujęto?!...

O Chryste Boże!... Jeżeli ucieknie oprawcom, cały 12 blok czeka zemsta komendanta obozu, Fritscha. On twierdzi, że to kara, lecz to jest zemsta i pragnienie nasycenia swych żądzy. Jakie one, te żądze, trudno powiedzieć. Może zbrodnicze, może seksualne. Człowiek potrafi nawet takie żądze posegregować, ponalepiać na nie naukowe etykietki, poszufladować

i opisać w mądrych książkach. Lecz serce ludzkie tego nie potrafi. Serce ludzkie powie po prostu, że Fritsch - to nie człowiek, że Fritsch - to płód szatana, tego samego szatana, którego wieki średnie wypatrzyły w grzechu i uzmysłowiły w kamiennym kształcie "chimerę"[1] czy "le stryge"[2] na gzymsie gotyckiej wieży.

Blok 12 pozostał więc na placu apelowym.

O godzinie 3 po południu komendant pozwolił łaskawie zejść do baraku, na kilkanaście minut, by ludzie mogli zjeść pół miski zgniłej marchwi czy kapusty ugotowanej. A potem znowu pędem na plac apelowy!

Boże jak wloką się te godziny bez końca!

U ich kresu czeka śmierć, wymyślona przez szatańskiego pokurcza. Wprawdzie śmierć nie jest straszna. Ktoś powie, że to przejście z jednego pokoju do drugiego, że trzeba tylko odsunąć dłonią ciężką, czarną zasłonę, co przegradza wejście. Tylko próg się przekroczy i już dobrze. Lecz zanim się do zasłony dojdzie, trzeba przejść piekło.

Ojciec Kolbe uśmiecha się, bo on tak nie myśli. (Dokończenie nastąpi)


Wiara i Ojczyzna - to jeden wielki Ołtarz, a człowiek - to źdźbło mirry, którego przeznaczeniem spalić się na chwałę Ołtarza.

Henryk Sienkiewicz


[1] Potwór bajeczny.

[2] Upiór ziejący ogniem.