Na posłudze miłości

IV

Rycerz Niepokalanej 4/1952, zdjęcia do artykułu: Na posłudze miłości, s. 103

O sześć miesięcy wcześniej niż zawitał do domku Maryi spełnił był Archanioł Gabriel inne zlecenie Boże. Ukazał się w świątyni kapłanowi Zachariaszowi, który miał za żonę Elżbietę, bliską krewną Najświętszej Panienki, i zwiastował mu wielką łaskę nieba, że, mimo podeszłego wieku i niepłodności małżonki, będzie miał syna. Maryja nic nie wiedziała ani o tym poselstwie, ani o tym, że Elżbieta istotnie spodziewa się dziecięcia. Dopiero przy swym zwiastowaniu, z największym zdziwieniem dowiedziała się od Anioła o radosnej nowinie. W pierwszej chwili zanadto pełne miała serce tych niesłychanych wiadomości, które Poseł niebieski do Niej samej skierował, ale już nazajutrz powiedziała sobie, że bądź co bądź musi tę ubłogosławioną przez Boga, a bardzo kochaną krewną odwiedzić.

Co Maryję ciągnęło w te góry, gdzie, na południe od Jeruzalem, leżały kapłańskie miasta? Czy chciała podzielić się z Elżbietą tym szczęściem, które Jej przypadło w udziale?

Jak widoczne z Ewangelii, ani przez myśl Jej nie przeszło zwierzać się komukolwiek z tajemnicy, którą Bóg Jej powierzył. Nie pragnęła też ani nie potrzebowała czy to rady, czy jakiejkolwiek pomocy. Jedyną więc pobudką do przedsięwzięcia tej długiej, najmniej pięciodniowej podróży, była najczystsza, najszlachetniejsza miłość. Chciała krewną swoją najserdeczniej uściskać i dać dowód jak żywy udział bierze w jej radości, a przy tym dopomóc jej w zajęciach domowych, bardzo utrudnionych w jej wieku poważnym stanem, który Pan Bóg jej zesłał.

Przygotowania nie trwały długo: choć św. Józef iść z Nią nie mógł, o towarzystwo w drodze nie było trudno, bo tą wiosenną porą snuły się już do świętego miasta gromadki pielgrzymów, pragnących uprzedzić czas tłumnych pochodów na paschalne uroczystości.

Mówi Ewangelia, że Maryja odbywała tę; podróż "z pośpiechem". Niosła Ją jak na skrzydłach i radość z dobrego uczynku, jaki spełniała, i przede wszystkim wewnętrzne wesele, które od chwili Zwiastowania nigdy w Niej nie gasło. Toteż minęły szybko dni podróży; zapewne już szóstego dnia pukała Panienka Najświętsza do domu Zachariasza w uroczej miejscowości, zwanej wówczas Ain Karin, później "Św. Jan w górach".

Drzwi się otwarły; gdy tylko doleciał od progu dźwięczny głos serdecznego powitania, Elżbieta rozłożyła ręce, by całym sercem uściskać, dawno nie widzianą, najmilszą krewną. Nagle jednak zmienił się wyraz jej twarzy. Jak gdyby przedstawił się jej w Maryi nowy a zdumiewający widok, utkwiła w Niej wzrok pełen czci najgłębszej i po chwili milczenia, w czasie której zdawała się słuchać uważnie jakiegoś głosu mówiącego z wewnątrz, nie przemówiła, ale zawołała donośnie, drżącym od przejęcia głosem: "Błogosławionaś Ty między niewiastami i błogosławion Owoc żywota twojego". Potem dodała już ciszej, jakby mówiąc [103]do samej, siebie: "I skądże mnie to, że przyszła Matka Pana mojego do mnie?" A wreszcie, tłumacząc swoje poprzednie słowa, opowiedziała, jak na głos powitania Maryi dzieciątko w jej łonie wykonało ruch gwałtowny i uświęcone zawczasu Duchem Świętym, udzieliło natchnienia i matce.

Elżbieta wypowiedziała już wszystko, co w jednej chwili napełniło było jej duszę, dodając na końcu wyrazy podziwu nad siłą wiary Maryi oraz zapowiedź, że dana Jej obietnica niezawodnie się spełni, i znów umilkła. Patrząc na Panienkę Najświętszą, poznała, że i w Niej dokonywują się dziwne a wielkie rzeczy. Jak róża, która-by ·nagle rozwinęła się z pączka, tak w mgnieniu oka rozjaśniła się Jej twarz jakimś blaskiem nie z tego świata. Na widok, że najłaskawszy a wierny Bóg, co Jej w tajemnicy objawił, to zaczyna odsłaniać przed światem, uczuła, że serce Jej. wezbrane jak morze wdzięcznością i miłością, nie może już dłużej zatrzymać piętrzącej się fali uczuć równie potężnych, jak świętych. Zaczęła mówić z oczyma utkwionymi w niebo, ale słowa Jej mimo woli przechodziły w pieśń. Wylała w tej pieśni wszystko, co od tygodnia z górą rozpierało Jej przeczyste serce: i uwielbienie i ukochanie płomienne, choć· najcudowniej pokorne, i zrozumienie, że zaczął się [104]już nowy zakon, od tysięcy lat obiecany prorokom i jasne pojęcie, jaką rolę w tym nowym porządku rzeczy Bóg Jej wyznaczył, malutkiej służebnicy swojej.

Umilkła z kolei Maryja: może słyszała w duchu, jak ten Jej hymn rozbrzmiewa przez wieki w milionach dusz i w setkach tysięcy kościołów, budząc Zawsze nową radość i wdzięczność. Na twarz Jej wróciła zwykła cichość i skromność. Przedziwny powiew Ducha, który na chwilę przeszedł przez Zachariaszowy domek, już ustał. Obie niewiasty i święta i Najświętsza dopiero teraz powitały się serdecznie. Ich długi uścisk więcej im powiedział, niż jakiekolwiek słowa mogłyby były wyrazić. Matka Chrystusowa i matka Przesłańca poczuły się czymś najściślej jednym "w Chrystusie Jezusie". Ponad węzły krwi, ponad wszelką przyrodzoną miłość, łączyło je to, że obie, choć w różnym stopniu, podniesione zostały na te wyżyny, na których "ciało i krew" już milczą, tylko sam jeden objawia najświętszy "Ojciec, który jest w niebiesiech".

Ani słów Elżbiety ani pieśni Maryi nikt w domu Zachariasza nie słyszał. Owszem i same święte niewiasty nawet między sobą mało mówiły o tym, co Bóg przed nimi odsłonił. Panienka Najświętsza mogła więc bez trudności czynić to, po co przyszła, to znaczy pomagać i służyć. Jakoż Elżbieta wypoczywała przeważnie po trudach i wzruszeniach, gotując się do bliskiego już wielkiego dnia porodu, a całe domowe gospodarstwo przeszło w święte, a takie pilne i umiejętne dłonie Maryi. Toteż, jak niewiasta mężna z ksiąg Salomonowych, "upatrywała ścieżki" Zachariaszówego domu i "chleba próżnując nie jadła". Wszystkim było z Nią dobrze, bo "oddawała dobre a nie złe po wszystkie dni" pobytu swego w tym domu, a stary, niemy Zachariasz patrzał na Nią z uwielbieniem, bo chodziła wśród domowników jak promyk słońca albo jak "smuga wonnego dymu z kadzidła i mirry".

Tak nadszedł wreszcie dzień, w którym maleńki Przesłaniec Chrystusowy miał zacząć widzialnie swoją ziemską pielgrzymkę. Choć sama zupełnie wolna od wszystkiego co zwykłemu macierzyństwu towarzyszy, ze wzruszeniem i uszanowaniem patrzała Maryja na tę sumę cierpień, wśród których córki Ewy nowe życie na świat wydają. Ale u Elżbiety w pełniejszej jeszcze mierze niż u innych kobiet spełniły się słowa Chrystusowe, że "niewiasta, gdy porodzi dzieciątko, już nie pamięta uciśnienia z powodu radości, że człowiek na świat się narodził". A jeśli każdy człowiek, cóż dopiero ten, o którym miał powiedzieć Zbawiciel: "Między narodzonymi z niewiast nie powstał większy nad Jana Chrzciciela".

Z największą miłością wzięła Panienka Najświętsza w objęcie to dziecię, które miało torować drogę Synowi Bożemu oraz wydać o Nim wspaniałe świadectwo i wodą chrztu polać Jego głowę, a potem śmiercią męczeńską wspaniale zakończyć wspaniałe powołanie swoje. Jak uświęciła go samym pojawieniem swoim pod dachem Zachariasza, tak niezawodnie obecnością swoją i modlitwą zjednywała Maryja przyszłemu przesłańcowi obfite łaski.

Nadszedł potem uroczysty dzień obrzezania i nadania tego imienia, o jakim wypowiedział był Anioł do Zachariasza te słowa: "Żona twoja [105]Elżbieta urodzi ci syna i nazwiesz imię jego Jan". I w chwili, kiedy to wielkie imię spoczęło na głowie dziecięcia, ojciec jego, od dziewięciu miesięcy niemy, nagle przemówił i wspaniałym hymnem zaczął dzięki składać Bogu i prześliczną wróżbą malować przyszłe dzieje syna.

Pobyt Maryi w domu Zachariasza dobiegł do końca. Spełniła cudownie akt miłości i pokory, wzięła udział wedle woli Bożej w wydarzeniach, które były jakby brzaskiem nadchodzącego objawienia wielkich tajemnic, teraz musiała wrócić na tę swoją własną, przez Boga wyznaczoną drogę, na której miała spotkać, prócz blasków szczęścia, dotkliwe bardzo krzyże.