Moda na babki

Mój Boże, ileż to dawniej nawyśmiewano się z babek, z dziadków! "A po co tak długo żyją? A tylko są ciężarem rodziców! A staroświeccy! A zacofani!". Często postępowano ze starym ojcem, matką niczym z wrogiem jakim.

Na szczęście wszystko to się zmienia. Obecnie, gdy mąż i żona chodzą do pracy poza dom, idą w cenę babki i dziadkowie, bo ktoś potrzebny jest w domu, do gospodarstwa, do małych dzieci i w ogóle do dzieci. Szczęśliwi dziadkowie, babki, którzy mają dorosłe dzieci żonate, zamężne a obdarzone potomstwem, bo czują się potrzebni jeszcze do czegoś swym synom, córkom, swym synowym, zięciom. Nie każdy jednak, co doczekał starości, ma dzieci dorosłe. Wprawdzie i taka bezdzietna staruszka, starzec bezdzietny też są poszukiwani przez młode małżeństwa, obce im, ale rzadko kiedy u obcych czuje się człowiek w podeszłym wieku tak dobrze, jak u córki, syna lub u wnuczków. A jaka radość służyć dzieciom, wiem to po sobie.

Bo właśnie jestem tą szczęśliwą babką, mam czterech synów, pięć córek, dwie już wdowy. Dzieci rozrywają mnie, są szczęśliwe, gdy matka do nich zawita. Zięciów mam dobrych, bo uważałam, za kogo córki wydawać za mąż. Dwóch z nich po prostu uwielbiam, takie to zacne, takie poczciwe, aż mi córki wymawiają, że zięciów bardziej niż je kocham.

Oczywiście gdzie przyjadę, staram się pomagać wedle sił, choć ze zdrowiem na stare lata krucho, ale na chwałę swoich dzieci muszę powiedzieć, że nie dlatego chcą u siebie matkę widzieć, że im pomaga, domu i dobytku popilnuje, lecz że się nią nacieszą.

Inne babki mi zazdroszczą i mówią: "Udane ma pani dzieci, nie takie jak my, którzy mamy podłe, klątewne, rozwiązłe, kłótliwe dzieci", a ja im na to "Takie sobie dzieci u Boga stalowałam, bo za każde, nim przyszło na świat, gorąco się modliłam, a choć miałam ich wszystkich trzynaścioro, to gdy które miało przyjść na świat, nigdy się nie dąsałam, ale Bogu gorąco dziękowałam, że będę kiedyś z dużą familią mogła zamieszkiwać niebo i sporą gromadkę będę miała okazję przyprowadzać w niebie do Matuchny Bożej".

Mówią ludzie, że dobroć dzieci "idzie rasą", że jeżeli ojciec, matka są szlachetnego usposobienia z samej natury, to i dzieci będą dobre. Bo ja wiem? Moje dzieci były różne, żadne nie było święte i wiele musiałam od niejednego wycierpieć, wiele natruł, nakłopotał się z tego powodu mój mąż. Może nawet dlatego i przedwcześnie umarł; ale ja, matka, starałam się być dla każdego z dzieci dobra, więc może dlatego gdy dorosły, gdy zmądrzały, wszystkie odtąd pięknie, po Bożemu żyją, wszystkie cieszą się szacunkiem u ludzi.

A jakie kochane, jakie urodne mam wnuczęta. Jak przyjemnie, gdy uścisną mnie swoimi rączkami, ucałują mnie starą, swą słodką buzią! Jak pięknie patrzeć gdy złożą rączki i się modlą, gdy zasłuchane patrzą, co im się mówi o Bo[250]gu o małym P. Jezusie, o aniołach, o niebie! Przypominają mi jak żywe moje młode lata, gdy ja cieszyłam się swoimi małymi dziećmi. Niektórych oczki, włoski, ruchy, to jak wykapane moje dawne córki, synowie! A trudno by zliczyć ten drobiazg, bo moje córki żyją uczciwie w małżeństwie. Wychowałam je w bojaźni Bożej na mądre, naturalne kobiety. I za zięcia nie przyjęłam żadnego chłopca, jeżeli przedtem nie przekontrolowałam go po swojemu, co też on o takich sprawach myśli, co zamierza w przyszłości w swym małżeństwie. Musiałam z każdym wpierw sama na osobności i nieraz poważnie o tym porozmawiać. Bo przecież nie mogłam narażać córek na te straszne grzechy, za które Bóg tak bardzo teraz cały świat chłoszcze i małżeństwom nie błogosławi. Dwóch kandydatów na zięciów właśnie z tego powodu odrzuciłam. Ale, co za piekło mi o to moje córki robiły, te, które miały za owych chłopców ochotę wyjść za mąż! Zgrabne były chłopaki, nie ma co mówić, i wielkie kawalery, cóż, kiedy nie na sposób zdrowy, nie po Bożemu zamierzali się prowadzić ze swymi żonami, żeby tylko nie mieć dużo dzieci. "Heroda nie chcę dla ciebie za męża, choćby był cały ze złota, i żebyś mi tu w domu ryczała za to dzień i noc!" - mówiłam do córki jednej i drugiej. - "To nie byliby mężowie od Boga, tylko od szatana" - tłumaczyłam. "Lepiej płacz przed ślubem niż po ślubie. Nie wszystko złoto, co się świeci". Jedna chciała nawet uciekać za tym swoim "narzeczonym", ale zapowiedziałam, że nie chcę wtedy znać córki aż do grobu. Trudno, czasem dobra matka znaczy to samo, co ostra jak brzytwa matka. W jakich mianowicie wypadkach? A w takich, gdzie i Bóg by inaczej, tylko ostro postąpił. Trafili się potem tym dwu moim córkom inni chłopcy, porządni, godni zostać mężami mych dziewcząt. To są właśnie ci dwaj zięciowie, których po prostu uwielbiam. Oho, to wielka prawda: że matka, to nie tak jak babka, która na wszystko pozwala; ani nie tak jak ciotka, która na nic nie pozwala; lecz na to pozwala, co Bogu miłe, a tego zabrania, czego Bóg zakazuje.

Zdaje się, że już wspominałam, że moje córki i synowie nie po to mnie mile u siebie widzą, żebym u nich pracowała. Ale czy to ja bym wytrzymała choćby teraz na starość bez pracy! I już mam taką naturę, że nie mogę dość nacieszyć się dziećmi i zabieganiem koło nich. Jak lubię na przykład je myć, czesać! Podać im szczoteczką do zębów, nauczyć wyszorować w ząbkach! Jak lubię kąpać maleństwa, przewijać, usypiać! Tylko nosić mi już na rękach takie skarby jest przy ciężko! Za to wózkiem prowadzę je z rozkoszą, zwłaszcza w stronę lasu, albo kościoła. Wprowadzę wózeczek do świątyni, pokazuję wtedy Panu Jezusowi w Naj świętszym Sakramencie na wnusia, czy wnusię leżącą w wózeczku i mówię: "Panie Jezu, pamiętaj o tym dzieciątku, żeby było dobre! Żeby było święte!"

Nie ma wnuczka, nie ma wnuczki, żebym nie nauczyła każde z nich przeżegnać się. Ja wielokrotnie prowadzam każdemu rączkę od maleńkości w znak krzyża świętego: "W imię Ojca i Syna..." Ja uczę każde paciorka, katechizmu. Ja przygotowuję do pierwszej spowiedzi i Komunii Świętej. Gdy które z wnucząt już podchodzi pod ten wiek, że mogłoby przy[251]jąć pierwszy raz Pana Jezusa i się wyspowiadać, to zaraz moje dzieci piszą do mnie: "Mamusiu, prosimy o przyjazd na dłużej do katechizacji!". Wybieram się wtedy z taką radością jak do nieba, choć to i przy niejednym dzieciaku trzeba się i namordować, żeby mu to wszystko włożyć z katechizmu i historii świętej do główki, aby dobrze rozumiał, co to przyjąć Pana Jezusa i jak się z grzechów oczyszczać w Sakramencie Pokuty. Ale za to, co za szczęście widzieć potem tę młodziutką latorośl, jak w ślicznym ubranku, w wianku na główce lub z kokardką, ze świecą w rączce - idzie do ołtarza, a mama i tata z nim po obu stronach idą też do Komunii świętej. Łzy się cisną do oczu wówczas starej babce i nie wie ona wtedy czy będzie szczęśliwsza, gdy te same wnuczęta będzie kiedyś witała na progu nieba.

Zawsze tłumaczę swoim synom i córkom: "Nie narzekajcie, że Bóg dał Wam dzieci. Bo dzieci, to ciężar wielki, ale słodki ciężar. To taki ciężar, jak krzyż, który Pan Jezus niósł na sobie. A taki krzyż zbawia. I przecież dzieci, to skarby Boże, bo one mają jeszcze Ojca Niebieskiego, Boga i naszą Matuchnę Najświętszą, swą Matką.

Przepraszam Szanowną Redakcję za to długie pisanie, ale zbierałam się dawno napisać do "Rycerza", do tego organu Matki Najświętszej, jak bardzo jestem wdzięczna Niebieskiej Pani za dzieci, za wnuczęta, za starość wśród własnych dzieci i jak naprawdę jest ze mnie w te podeszłe lata -