Listy do Krystyny

O MOŻLIWOŚCIACH OSIĄGNIĘCIA ŚWIĘTOŚCI W MAŁŻEŃSTWIE

Drogie dziecko,

Tym razem inny list, niżli Twój, mam w pamięci. List sprzed lat 30. List, który - gdyby przetrwał - byłby dziś dokumentem. Pisała go młodziutka, 18-letnia maturzystka, w przeddzień wstąpienia do klasztoru. Pisała go do swej najserdeczniejszej przyjaciółki, w odpowiedzi na wiadomość o jej zaręczynach. W tym liście, którego treść do dziś znam na pamięć, znajdowały się takie słowa: jakkolwiek modlę się o twe szczęście sercem całym, żal mi ciebie, Elżuniu! Tak bardzo pragnęłabym, aby Pan Bóg dał mi moc porwania ciebie chociaż by przemocą... świętą przemocą! Bo cóż •to za marny blichtr wybierasz zamiast szczerego złota! I aż mi wstyd mojego szczęścia, gdy pomyślę, że ty, moja najbliższa, idziesz ku zgubnym rozkoszom świata, gdy ja poprzez wyrzeczenie i krzyż doznam przedsmaku radości niebieskiej, iż podporą twoją będzie zawodne ramię zwykłego człowieka, gdy ja opierać się będę o samo Serce Boże, iż porwą cię ku sobie marne przyziemne przyjemności, gdy ja będę tonęła w świetle, które tylko jedyna miłość dać może!"

Po czym przesuwa mi się przed oczami długa historia, historia następnych 30 lat. Najpierw Elżunia, ujrzana w rok po ślubie. Cała jej sylwetka zdradzała, iż już lada chwila spodziewa się pierwszego dziecka. Ale Elżunia odprawiała na klęczkach Drogę Krzyżową. Zaszkodzisz sobie, jak tak można!" I już wówczas w odpowiedzi na te perswazje wykwitł ku mnie ten jej dziwny uśmiech, który już jej nie opuścił aż do końca. Uśmiech w którym była jakaś niezwykła promienność, a jednocześnie jak gdyby pewien nieuchwytny odcień pobłażliwej wyższości: "No zwyczajnie - odpowiedziała - ofiarowuje Panu Bogu swego pierworodnego. To trzeba zaczynać już przed urodzeniem. To takie ważne, jakami myślami i uczuciami kształtuje się duszę nienarodzonego!" A dalej kolejne przychodzenie na świat jej dzieci. Sześcioro. Elżunia coraz bardziej zapracowana, o oczach zawsze z lekka zaczerwienionych od bezsenności. Ponieważ zarobki męża zaczynały nie wystarczać, a i o samym tym mężu i jego stosunku do żony i rodziny różne chodziły gadki, choć potwierdzenia ich z ust Elżuni nikt nigdy nie usłyszał - pracowała też parę godzin zarobkowo. Ponadto codziennie zrywała się o 5 z rana, aby jeszcze przed przebudzeniem się dzieci być w kościele i przyjąć Komunię św. Znów szły w robotę perswazje: "Wyśpij się chociaż rano!" I ten jeden jedyny raz Elżunia odpowiedziała już bez uśmiechu, ale z jakąś zaciekłością, przywodzącą na myśl tonącego, któremu chcą odebrać pas ratunkowy, aby mu było lżej: "Przecież ja bym bez tego nigdy nie dała rady". - Jedyna zaś skarga usłyszana z jej ust. to było gdy dzieci hałasowały jak zgraja dzikusów, jaką jest nieuchronnie każda większa ilość dzieci: "A ja zawsze tak kochałam ciszę! Chyba mi to Pan Bóg za czyściec policzy". Aż wreszcie koniec. Siódme dziecko i... śmierć Elżuni. Umarła w wieku lat 33. Umarła, a właściwie umierała przez 9 miesięcy z pełną świadomością i z własnego wyboru. Wyrok kilku lekarzy był kategoryczny i niedwuznaczny. Zresztą Elżunia wiedziała, że jest trafny. Potwierdzały go jej do ostatka wyczerpane siły, jej serce odmawiające dalszej pracy. W czas owych miesięcy częściej niż kiedykolwiek wykwitał ten jej dziwny uśmiech, ów niedający się podrobić uśmiech tych, w których sercu płonie najczystsza heroiczna miłość, sycona paliwem krzyża i wyrzeczeń. "Jakże można Elżuniu - powtarzano ze wszystkich stron - przecież jesteś tak potrzebna tej gromadzie drobiazgu. Czemuż to jedno dziecko, jeszcze nienarodzone miałoby prawo do osierocenia aż sześciorga!" W uśmiechu Elżuni odcień pobłażliwej wyższości stawał się bardziej uchwytny. "Jakież wy macie ciasne pojęcie o Opatrzności Bożej. Aż strach! Istni poganie! Jeżeli jestem naprawdę potrzebna, to mnie Pan Bóg na pewno nie zabierze, nie bójcie się! A jeśli zabierze, to będzie po prostu znaczyło, że im się przykład mojej śmierci z posłuszeństwa bardziej przyda do zbawienia niż moja obecność. I cóż ja mogę wiedzieć o tym, kim w planach Bożych ma być dzieciątko, o którego istnienie zubożyłabym Królestwo Boże!"

Dzieciątko to - dziewczynka, ma dziś lat 19. Przed rokiem przestąpiła próg klasztoru, w którym przełożoną jest dawna przyjaciółka jej matki. Ma dwu braci kapłanów. Reszta rodzeństwa kroczy szlakiem opromienionym przez świetlany przykład matki: trudnym, ciernistym, bohaterskim szlakiem, któremu na imię: chrześcijańskie małżeństwo.

A mąż Elżuni?... ten człowiek, którego poślubiła z miłości czystej i mocnej, i nie dlatego, że ją wabiły "marne radości ziemskie", ale dlatego, że jasno widziała swe powołanie i temu powołaniu sprostać chciała na większą Boga chwałę. Oczywiste, i on w pierwszym rzędzie doznał na sobie skutków modlitw i całopalnej ofiary Elżuni. Zmienił się całkowicie, tak jak potrafią się zmienić do gruntu tylko ludzie tknięci łaską Bożą.

Może mi kto zarzuci, iż przykład ten jest wyjątkowy i nie koniecznie typowy. Trudno. Jest autentyczny i nic w nim zmienić nie mogę. Lecz jeśli nawet nie typowe są wydarzenia, które wszak zawsze są indywidualne w każdym życiu ludzkim, a więc w pewnej mierze niepowtarzalne, niemniej typowe i podstawowe jest nastawienie Elżuni i jej podejście do małżeństwa jako do powołania, podejście w duchu miłości, ofiary, gotowości na wszystko, czego Bóg zażąda. To podejście o cechach tak bliźniaczo podobnych do cech powołania zakonnego. Bo małżeństwo chrześcijańskie jest zakonem, Krysiu! Powrócimy do tego jeszcze. Św. Franciszek Salezy powiedział o nim, iż jest to zakon o najstarszej i najsroższej regule, dodając żartobliwie, ale nie bez głębokiego współczucia: "gdyby ten zakon przewidywał nowicjat, nie doczekałby się zapewne nigdy profesów". My zaś na ogół podchodzimy do małżeństwa w takim nastroju, w jakim się idzie na zabawę. Toteż nic dziwnego, iż panuje przekonanie wyrażone w liście przyjaciółki Elżuni, że małżeństwo jest w przeciwieństwie do powołania zakonnego zejściem na drogę miękką i grząską, w pogoni za błędnym ognikiem "marnych, przyziemnych rozkoszy". Nieliczne zaś są Elżunie, które temu mniemaniu zadają kłam, stawiając sprawę na właściwej płaszczyźnie.

My zaś też postawmy sprawę od razu jasno. Dziewictwo jest wykwitem Kościoła Bożego, najszczytniejszym świadectwem złożonym jego nadprzyrodzoności. Toteż w założeniu dziewictwo stanowi nieodzowny składnik najwyższej formy doskonałości. Ale podkreślam to raz jeszcze: w założeniu. Nie w praktyce. Bo w praktyce najwyższa forma doskonałości dla każdego z nas jest wypełnienie bez reszty stawianych nam przez Pana Boga indywidualnych wymagań. Jest odpowiedzią naszą, odpowiedzią gotową, pokorną, żarliwą i mocną na wezwanie Boże. Jeśli wezwanie do budowania Królestwa Bożego w małżeństwie zagłuszymy samowolnym pragnieniem dziewictwa, to obieramy kierunek wprost przeciwny doskonałości, rozmijając się ze swoim powołaniem. I takie rozminięcie się zawsze zuboży Królestwo Boże w czymś, czego nawet nie jesteśmy w stanie przewidzieć. My zaś sami obciosujemy siebie na kształt nieprzydatny do jego budowy. Takim przykładem, niemal że współczesnym, są rodzice św. Tereski z Lisieux. Wiemy, iż każde z nich za młodu marzyło o klasztorze. Ponieważ jednak każde z nich było człowiekiem dobrej woli, starającym się nade wszystko odczytać słowa Bożego wezwania, przeto zrezygnowali z zakonu, by pójść za głosem tego, co uznali za swe powołanie. Temu ich pełnemu pokory i miłości wyrzeczeniu się swych zachcianek dla wypełnienia Woli Bożej, zawdzięczamy jedną z największych świętych Kościoła Bożego. Gdyby uparli się przy swoim, nie było by św. Tereski, a co za tym idzie i wszystkich związanych z jej imieniem nawróceń i łask. A śmiem wątpić, aby z Ludwika Martin i panny Guerin mogli być naprawdę święci zakonnicy. Gdyż zabrakłoby im tej łaski, którą Pan Bóg wspiera wypełnianie powołania.

Ale najpierwszym i nieprześcignionym wzorem takiej właśnie ustawicznej czujności na słowo Boże nad sobą, podyktowanej najżywszą miłością i najgłębszą pokorą, gotowości na poderwanie się na każde skinienie Woli Bożej z pominięciem siebie i na przekór wszelkim utartym schematom doskonałości była Maryja, Najświętsza Dziewica-Matka. Idąc za Bożym wezwaniem wybrała dziewictwo w czasach, gdy wybór taki cechowało niezrozumiałe dla nas dziś odkrywcze nowatorstwo. Gdyż Stary Zakon w oczekiwaniu Mesjasza żądał małżeństwa, aby nie uronić żadnej możliwości Jego przyjścia na świat. Uczyniwszy jednak ten przedziwny na swe czasy wybór, nie cofnęła się jednocześnie przed małżeństwem ze św. Józefem, w którym wyczuła pokrewną sobie duszę i najlepszego poręczyciela nienaruszalności ślubowanego dziewictwa. Aż wreszcie na słowa Archanioła odpowiedziała: "Oto służebnica Pańska!" I tak stała się najwyższym wzorem wszystkich form doskonałości składających się na gmach Królestwa Bożego. Jako małżonka stała się wzorem żon, jako dziewica - wzorem Bogu poświęconych, jako Matka Słowa Wcielonego - wzorem jednych i drugich. I tych, którzy w trudzie i miłości rodzą członki Mistycznego Ciała Chrystusowego i tych, którzy miłością, modlitwą i pokutą wypraszają martwym członkom tego Ciała powrót do życia łaski.

Bo widzisz, Krysiu, Kościół Boży tak bardzo swoją budową przypomina architekturę katedry gotyckiej. Małżeństwo, to sam gmach mieszczący w swych murach mnogość wiernych. Dziewictwo, to wystrzelająca ku niebu iglica. Sama iglica, choćby nie wiem jak strzelista, a nie podparta gmachem, niczym by się nie tłumaczyła, byłaby zawieszona w próżni i do pewnego stopnia paradoksalna. Kościół zaś nie zakończony iglicą niczym nie zaznaczałby swej odrębności i nadprzyrodzonego przeznaczenia. Lecz w skład budowy od fundamentu do szczytów musi wchodzić budulec jednakowej jakości niezależnie od tego czy niedostrzegalny dla oka ludzkiego leży pod powierzchnią ziemi, czy zamyka łuk sklepienia, czy też w napitym wysiłku o pozornej zwiewności, wznosi się ku niebu. Tym budulcem musi być

kamień niezłomnej wiary, podane, a mocne drzewo całkowitego posłuszeństwa, żelazo hartowane w zaparciu się siebie. A wszystko to spojone zaprawą miłości Bożej, jednakowo mocnej w każdej szczelinie, łączącej wszystkie rozliczne i poszczególne części w nierozkruszalną, harmonijną całość. Doskonały mąż i ojciec, żona i matka według Serca Bożego, muszą bowiem być ulepieni z tej samej gliny, co święty zakonnik czy zakonnica. I nie tylko jednakiej, ale jednako wypalonej w ogniu miłości, i ofiary o jednakowym natężeniu. Błędem jest sądzić, iż tylko zakonników obowiązują rady ewangeliczne. Zgodnie z tym cośmy powiedzieli wyżej o tym, iż małżeństwo jest zakonem, obowiązuję one również i małżonków chrześcijańskich. Obowiązuje ich czystość, która to, co jej zbywa na dziewictwie nadrobić musi tym większą i delikatniejszą czujnością, iż nie strzegą jej ani zasłony habitu, ni kraty klauzury. Obowiązuje ich ubóstwo, jeśli to możliwe jeszcze całkowitsze, niżeli ubóstwo zakonne. Ubóstwo mienia zmniejszającego się przy każdym powiększeniu się rodziny. Ubóstwo sił i zdrowia, steranych ustawiczną pracą. Ubóstwo ciszy przy ciągłym hałasie. Ubóstwo spokoju zaprzedanego troskom i snu odebranego czuwaniem przy kołyskach. I posłuszeństwo! Posłuszeństwo wytrwania, mimo zdrad cudzych, lub wygasłej własnej miłości! Posłuszeństwo małżonka skazanego na celibat u boku żony nieuleczalnie chorej, lub żony skazanej na samotność, przez męża, co ją opuścił na zawsze! Posłuszeństwo wymagające tym większej karności wewnętrznej i nierozerwalnego sojuszu z łaską, iż składając przysięgę małżeńską, ci ludzie nie wiedzieli - tak jak to wiedzą wstępujący do zakonu - jakiego rodzaju posłuszeństwa zażądają od nich koleje życia!


Święta Rodzina - Jezus, Maryja, Józef - wzorem osiągnięcia świętości w rodzinie