Kazia będzie szczęśliwa

Są czasem zdarzenia, zdawałoby się drobne, a wpływają na całe życie. Coś takiego zaraz o sobie opowiem.

Było to w drugim roku okupacji hitlerowskiej. Uczęszczałam wtedy do szkoły powszechnej. Zima - wszyscy ją chyba do dziś pamiętają - tak dawała się we znaki, że wprost biegłam, nie chodziłam, do szkoły, by zbyt po drodze nie przemarznąć. Tą samą, co i ja drogą! - krótszą, przez pola

- maszerował co dnia rano w tym samym czasie pewien chłopiec, już dorosły, jak się później dowiedziałam, student tajnego uniwersytetu w "Warszawie: bo pod "Warszawą wówczas mieszkaliśmy. Młodzieniec ów szedł z przeciwnej strony, w różnych miejscach swej "trasy" go spotykałam, czasem bliżej szkoły klasztornej, to znów dalej, musiał jednak być bardzo punktualny, bo ile razy trafiłam na niego dalej od szkoły, to już był wielki czas na lekcje, tak, że według miejsca tych spotkań doskonale się orientowałam, czy idę na czas, czy też się spóźniam.

Mój znajomy - a raczej nieznajomy, bo przecież to nie była żadna znajomość... mijanie się po drodze - był wysoki, bardzo przystojny, z niebieskimi oczyma i wielką szopą jasnych kędziorów na głowie. Zaraz za pierwszym razem, gdy mnie mijał, zdjął kapelusz, uśmiechając się powiedział "Pochwalony Jezus Chrystus!" odpowiedziałam "na wieki wieków" i bardzo zdziwiłam się. Bo od tego czasu takie pozdrowienie słyszałam wychodzące z ust wyłącznie zakonnic lub księdza prefekta. "Wkrótce wiedziałam od koleżanek, że "Blondynek" - bo tak go wszystkie nazywałyśmy

- i inne osoby po drodze tak samo pozdrawia. Dowiedziałam się, że bywał w dni powszednie każdego ranka w klasztornym kościele na Mszy. Zazwyczaj przychodził do kościoła koło Podniesienia, przyjmował Komunię świętą, szybko opuszczał świątynię i z nieodłączną zawsze teczką pod pachą biegł stąd na przełaj przez piaski w stronę tramwaju. Nie wiem dlaczego, ale zawsze widziałam w nim jakiegoś bohatera walczącego z hitleryzmem. W każdym razie musiał to być człowiek niesłychanie ludzki. Pamiętam: przechodzę kiedyś tor kolejowy - u nas wtedy do szkoły szło się przez tor - leży ciało jakiejś zabitej, widocznie w nocy, przez hitlerowców Żydówki, a jakichś dwóch wyrostków kręci się koło niej i usiłuje obedrzeć trupa z ubrania. "Blondynek" stanął, podszedł do łobuzów, przepędził ich, odciągnął ciało w bok na piaski, udał się do pobliskiego domu, przyniósł drąg żelazny, szpadel, wykopał grób i pochował nieszczęśliwą na poczekaniu, a ja mu w tym pomagałam.

- Pamiętaj o tym grobie - powiedział do mnie - bo tu leży człowiek, człowiek bardzo nieszczęśliwy!

Podniósł z piasku swą teczkę i ruszył jak wiatr w stronę szosy, gdzie z pętli tramwajowej odchodzą tramwaje do Warszawy.

Widywałam go od tego czasu już tylko dwa, trzy razy. Widocznie naraził się, ktoś doniósł. Zwierzyłam się ze swym niepokojem mamie.

- Moje dziecko - rzekła do mnie - kto wie, czy już go zobaczysz. Może go zabrali jak tatusia? Ale jeżeli go jeszcze na ścieżce do szkoły spotkasz, to ty do niego powiedz najpierw "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!" Na pewno to go ogromnie ucieszy. A jeśli się dowiesz kiedy, że nie żyje, to ty w jego imieniu pozdrawiaj napotykane w drodze osoby "pochwalonym". Niech śliczny zwyczaj tego szlachetnego młodzieńca nie przepada. Zresztą, to zwyczaj katolicki.

Nadszedł grudzień. Do szkoły wychodziło się jeszcze szaro. Mój Boże, jak się uradowałam, gdy nareszcie z daleka zobaczyłam "Blondynka"! Szedł, jak zwykle, zamaszystym krokiem i tarł uszy: bo tęgi był tego ranka mróz. Już zdjął kapelusz, widocznie, by mnie pozdrowić po katolicku; ale ja go tym razem uprzedziłam. Odpowiedział "Na wieki wieków, amen" i przystanął. I ja się zatrzymałam.

- Wiesz co - powiedział - kilka miesięcy chodzę tą ścieżką, tylu już ludzi pozdrowiłem "pochwalonym", ale nikt nigdy na tej drodze z owych osób sam mnie dotychczas tak nie pozdrowił. Dopiero ty pierwsza. Jestem ci za to bardzo wdzięczny, bo to najpiękniejsze pozdrowienie. Ale... - tu coś widocznie w sobie trawił - w której ty klasie jesteś?

- W piątej w "powszechniaku".

- A dawno byłaś u spowiedzi i Komunii?

- Dwa lata temu na św. Piotra i Pawła.

- A czy od tego czasu często przystępujesz do Komunii?

- Trzy razy do roku.

- A jak ci na imię?

- Kazia.

- Kazia - spojrzał na mnie - ja cię pewnie więcej nie zobaczę, bo... jakby tu powiedzieć... wyjeżdżam stąd.

- Czy chcesz być szczęśliwa?

- Chcę.

- Ale czy chcesz być na pewno szczęśliwa?

- O, tak!

- To od tego czasu co niedzielę przyjmuj Komunię świętą. Pamiętaj. A gdyby was Niemcy wywieźli, gdybyście musieli z dala być w niedziele od kościoła, to przyjmuj wtedy Pana Jezusa w sposób duchowy i uczestnicz wówczas we Mszy w sposób duchowy. A wiesz pod jakim warunkiem można co niedziela, ba, co dzień, przyjmować Komunię świętą?

- Wiem: nie trzeba grzeszyć ciężko.

- Kazia: ty jesteś teraz w bardzo szczęśliwym wieku. Chciałbym, żeby to samo słońce spotykał każdy na twej twarzy. I spotka: ale co tydzień, a jakbyś mogła to i częściej przyjmuj Pana Jezusa. To jest warunek twego szczęścia na całe życie. Pamiętaj!

I poszedł. A raczej pobiegł. Snadź mu się bardzo śpieszyło do Warszawy.

I nie widziałam go odtąd. Gdy pytałam o niego sióstr zakonnych, milczały. Może teraz powiedziałyby coś o jego losie, ale opuściliśmy tamte strony i mieszkamy na Zachodzie. Ileż od tego czasu przeszłam kolei życia i ja i moja mama! Wywieziono nas do Niemiec z Warszawy po powstaniu, tam strasznie się rozchorowałam, gdy już można było wracać, co opóźniło nasz powrót do kraju. Lecz byłam i jestem szczęśliwa. I czuję, że będę szczęśliwa: dopóki dotrzymam warunku mojego szczęścia, to znaczy, jeżeli w dalszym ciągu będę tak szlachetnie postępowała, by móc codziennie przystąpić do Komunii świętej.