Błogosławione dni

VI

W życiu każdego chrześcijanina miewa miejsce przedziwna chwila, w której żywy Bóg-Człowiek pod postacią chleba wchodzi tajemniczo do duszy i ciała. Wielkość i szczęście tej chwili opisywały po niezliczone razy w pieśniach i modlitwach wybrane dusze, którym Zbawiciel pozwalał zakosztować słodyczy swojego przyjścia do przybytku ich serca. Żadne jednak sakramentalne przyjęcie Pana Jezusa nie może równać się z tą niesłychaną Komunią, jakiej Matka Najświętsza dostąpiła przez zezwolenie swoje na zwiastowanie anielskie. Syn Boży zamieszkał w Niej nie przejściowo lecz stale, na długich dziewięć miesięcy; zamieszkał nie pod obcą, kryjącą Go postacią, ale we własnym żywym ciele. A nade wszystko nie zamieszkał bezpośrednio w tym celu, żeby Jej przynieść życie, ale żeby od Niej życie odebrać. O sakramentalnej Komunii świętej mówił Pan Jezus: "Kto pożywa Mnie, żyć będzie dla Mnie". O tym przebywaniu cudownym w łonie Matki mógł Zbawiciel powiedzieć odwrotnie: Ja będę żył życiem ludzkim przez Nią.

Istotnie bowiem całe swoje człowieczeństwo wziął Pan Jezus z łona Maryi daleko pełniej niż zwykły człowiek bierze je z łona swej matki. Zwyczajna matka bowiem nie może rodzić bez tej realnej iskierki życia ojca, która cały narząd rodzenia w ruch w niej wprawia. W łonie Matki Najświętszej nic znikąd nie przybyło, prócz duszy Chrystusowej, podobnie jak w każdym człowieku, stworzonej przez Boga, tylko pod tchnieniem Ducha Świętego rozwinęły się w kwiat ciała Zbawiciela te maleńkie pączki, które były własnego Jej organizmu cząsteczką. Tak więc Matka Najśw. jest matką Jezusową dużo zupełniej i doskonalej niż jakakolwiek matka na świecie jest rodzicielką swej dzieciny.

Dała Maryja Boskiemu Synowi swojemu, pod tchnieniem Ducha świętego, cały początek, ale musiała nadto wlewać życie w maleńki zarodek, który miał się rozwinąć w ludzkie ciało. Dawała więc swoją przeczystą krew, dawała wszystkie do życia potrzebne składniki, dawała ciepło swojego serca. A chociaż czyniąc to, robiła to samo, co robi każda matka dla dziecięcia, jakie nosi w swym łonie, Matka Boża robiła to z taką przecudowną miłością i znajdowała w tym miłosnym dawaniu taką rozkosz, że ta fizyczna funkcja była dla Niej rodzajem nieustannej a wysokiej modlitwy.

To była jedna strona tej jedynej na świecie i najprzedziwniejszej Komunii. Była jednak i druga strona. Co do ciała był Pan Jezus maleńki i potrzebował długich miesięcy pobytu w łonie Matki, by dojść do pełnego rozwoju. Co do duszy jednak miał od samego początku nie tylko całkowite używanie rozumu, ale owszem pełnię "wszelkiej mądrości i umiejętności" skarb świętości tak wielki, że do niego nic dodać nie było podobna. Dlatego też obcował duchem z duszą przeczystej swej Matki. W miarę jak Ona przelewała weń zasoby cielesnego życia, On ozdabiał Jej duszę blaskiem coraz doskonalszej świętości, tak, że upo[170]dobniała się do Niego coraz bardziej i "przemieniała się z jasności w jasność" aż do najściślejszego, jakie być może na ziemi, zjednoczenia serc. Jeżeli Apostoł mówił, że go nic na świecie "nie oderwie od miłości Chrystusowej", cóż powiedzieć o tej miłości obopólnej "mocnej jak śmierć" a słodkiej nad wszystkie doczesne pociechy!

To życie Maryi z Jezusem i Jezusa z Maryją rozwijało się najpełniej i najspokojniej w czasie tych pięciu miesięcy, które upłynęły od rozpoczęcia wspólnego mieszkania. Były to dlatego dni błogosławione. W domku była cisza zupełna, a choć dochodziły z podwórka odgłosy Józefowego młota lub piły, wiedziała Panienka Najświętsza, że każdym ruchem jego dłoni rządzi podobna miłość do Niej i do najświętszego Syna. Poza tym najmilszym Opiekunem nikt nie był w tajemnicy, mało kto z krewnych czy znajomych do domku zachodził, mogła więc szczęśliwa i najszczęśliwsza Matka powtarzać w sercu: "Umiłowany mój Mnie a Ja Jemu".

W miarę jednak, jak miesiące płynęły i nadchodził powoli czas rozwiązania, budziło się u Maryi, choć bez żadnego niepokoju, jedno pragnienie i jedno pytanie. Pragnienie odnosiło się do widzenia. Czuła wprawdzie tego jedynego Syna tuż przy swym sercu, ale taka już jest natura ludzka, że to, co kocha, pragnie koniecznie oczyma oglądać. Wszak już starozakonna tęsknota do Zbawiciela przybierała formę tej prośby; "Ukaż nam oblicze Twoje, a będziemy zbawieni". Czyż można się dziwić, że oblicze to pragnęła ujrzeć i Najświętsza Matka? Kościół tak to uczucie rozumie, że osobnym świętem obchodzi "oczekiwanie" Maryi na tę błogosławioną chwilę.

Pytanie zaś nurtujące umysł Panienki Najświętszej było innego rodzaju. Każdy Izraelita obznajmiony z Pismem wiedział przecież dobrze, że Mesjasz, wedle proroctwa, tylko w Betlejem narodzić się może. A tu rozwiązanie niedalekie, podczas, gdy Oni są w Nazarecie o dobrych dwadzieścia kilka mil od Betlejem odległym!

Nie wiedziała Maryja, jak Bóg tę trudność rozwiąże, ale cicha zawsze i poddana, ani krokiem nie myślała uprzedzać wyroków Bożych.

Toteż sam Bóg troszczył się o tych, co zaufali Mu zupełnie. Kiedy w maleńkim, ustronnym Nazarecie "wypełniały się dni" aby ubożuchna panienka porodziła Syna, z światowładnego Rzymu, z pałacu cezarów na Palatynie wychodził rozkaz, który miał poruszyć całe ogromne imperium. Wedle woli cezara Augusta miał dokonać się w całym państwie spis ludności. Przez podległego Rzymowi Heroda Wielkiego objął ten spis i Palestynę. Objął ją jednak na sposób dawno praktykowany w wybranym narodzie. Dla zaznaczenia solidarności rodzinnej, spisywano się u Żydów wedle pokoleń i w tych miejscach skąd pokolenia ród swój wiodły.

Gdy to rozporządzenie doszło do Nazaretu, wola Boża objawiła się całkiem jasno: Józef, jako potomek Dawida, musiał udać się do Betlejem, skąd wywodził się ród Jessego. Maryja, choć ściśle nie obowiązana do spisu, miała pójść z nim.

Pora była niepomyślna, bo zimowe słoty i dojmujące chłody niosły ze sobą dla podróżnych wiele przykrości, a nadto, wobec wielkiego [171]ruchu, który spis ludności w całym kraju wywołał, trudno było po gospodach o miejsce dla koniecznego spoczynku. Józef i Maryja mimo to nie zwlekali z wyjazdem. Po przygotowaniu zapasów na drogę i pieluszek dla mającego przyjść na świat Dziecięcia, powierzyli domek opiece krewnych, a sami puścili się w długą i mozolną podróż.

Rycerz Niepokalanej 6/1952, zdjęcia do artykułu: Błogosławione dni, s. 171

Józef szedł pieszo, Panienka Najświętsza jechała wierzchem na osiołku i pomimo trudów pełna była radości. W Nazaret nie byłaby uniknęła przy porodzie obecności starszych krewnych i innych niewiast; w Betlejem spodziewała się znaleźć tę samotność, jakiej gorąco pragnęła. Rozumiała bowiem, że Syn Boży równie cicho i bez rozgłosu powinien zjawić się na świecie, jak cicho wszedł był do dziewiczego Jej łona.

Miasteczka, do którego dążyli, dotąd nie znała Maryja, ale wyglądała go z utęsknieniem. Jakkolwiek bowiem mogła być dzisiaj mała i nieznaczna ta kolebka Dawidowego rodu, słynne proroctwo zapewniało jej nieśmiertelną chwałę. "A ty Betlejem, ziemio judzka - te słowa powtarzała sobie po cichu Panienka Najświętsza - żadną miarą nie jesteś najpodlejsze pomiędzy książęty judzkimi, albowiem z ciebie wynijdzie Wódz, który będzie rządził ludem moim Izraelskim".

[172]Kiedy szóstego dnia podróży ukazało się z daleka Dawidowe miasto rozłożone na wzgórzu, powitała je ze świętym wzruszeniem, bo czuła, że za chwil niewiele ów wielki Wódz Izraela ukaże się z Jej łona na ziemi.