Od bezbożności do wiary

Piszący poniższe słowa Adolf Retté, zdolny literat, pisywał artykuły bluźniercze w pismach, zwalczających wiarę. Za przyczyną jednak Matki Bożej, po wielu przejściach, szczerze się nawrócił. Oto jedna z takich walk, a raczej już zwycięstw.

Wstałem skoro świt i udałem się do ulubionego lasu zwanego Fosses Rouges.

Czas był przepiękny. Na niebie ciemno-szafirowem jaśniało słońce, niby archanioł promienny, i siało deszczem brylantowych iskier na liście. Wiosna była w pełni rozkwitu, las przybrał barwy nadziei i wesela. O, jakże cudownem wydało mi się to święto natury, pełne blasków, woni i bujnej roślinności!

W lesie blask słońca był łagodniejszy, a drzewa mieniły się wszystkiemi odcieniami zieleni. Gałęzie, drżące pod tchnie niem ciepłego wiatru, rzucały różowe cienie na ścieżki piaszczyste i murawę usłaną barwinkiem i kwiatami poziomek. Paprocie z lekka kołysały delikatne swe liście; zewsząd słychać było głosy ptactwa. Rzekłbyś, iż wśród skał echo niesie szmer kaskad i dźwięk srebrnych dzwoneczków. Powoli kroczyłem ścieżką wytkniętą przez Karola Colinet. Wije się ona przez całą niemal szerokość lasu, zakreślając fantastyczne łuki i okrążając wszystkie stoki góry. Tak więc uwagi oczarowanego wędrowca nie ujdzie żaden piękny widok tego niezwykle urozmaiconego krajobrazu.

Zachwycałem się też tą pięknością. Pozdrawiałem stare, poważne dęby, porosłe mchem srebrzystym. Buki i graby, o pniu rozszczepionym na kilka części, były jakby organami, na których las wygrywał swój hymn radosny. Gdy powiew wiatru chylił i podnosił rytmicznie liście, zdawało mi się, że przechodzi nademną złoty cień anielskich skrzydeł: Pełną piersią wdychałem żywiczny aromat Jakież to piękne, jakie piękne! powtarzałem ze złożonemi rękoma, a ten wylew uczucia, był prawie jakby modlitwą.

Łatwo zrozumieć, że, wzruszony jeszcze snem ubiegłej nocy, do głębi odczuwałem szczęście, jakie dawała mi ta rozkoszna wiosna. Dusza moja korna i posłuszna, poddawała się dobrym myślom i nigdy jeszcze nie byłem lepiej usposobiony, aby iść za głosem łaski.

Spojrzałem w głąb mej duszy prawie z nieśmiałością. Obawiałem się znaleźć w niej resztki tych ciemności, wśród których wczoraj jeszcze błądziłem. Szyderczy śmiech szatański odzywał się w niej wprawdzie niewyraźnie, chcąc stłumić radość, jaka napełniała moje serce. Ale łaska zwyciężyła; pokusa ustąpiła jak mgła, a szatan zawstydzony, umilknął.

Mając tedy niejaką pewność z tej strony, powiedziałem sobie: Nadszedł czas, abym zrobił obrachunek mych przekonań i wątpliwości. Muszę raz jeszcze przejść myślą artykuły naukowego Credo, krytycznie ocenić poganizm, buddyzm i panteizm i sumiennie zbadać samego siebie.

Przybiegłem więc pokrótce myślą główną treść panteizmu, buddyzmu i poganizmu. Spostrzegłem natychmiast, że wszystkie te chimery rozwielmożniły się we mnie tylko skutkiem upojenia zmysłów i zamiłowania do przewrotnych podniet i wrażeń, podkopujących i wtrącających w przepaść nowożytne społeczeństwo. Zasłona, jaką one przyćmiły wzrok mej duszy rozdarła się w jednej chwili, a podmuch wiatru wiosennego uniósł jej szczątki. Niestety, był to dobry, lecz krótkotrwały poryw. Ale choć nieraz później wracałem do tych błędnych mniemań, to przecież nigdy więcej nie miały one tej mocy co poprzednio.

Co się tyczy wiedzy, to nawet nie potrzebowałem zbyt gruntownie się badać. Po skrupulatnym obrachunku teorji materjalistycznych spostrzegłem z radością, że gmach ich zachwiał się w posadach. Jeszcze jedno pchnięcie, a wszystko miało rozsypać się w gruzy. Rozchwianie się tych teorji było zupełnie i stanowczo mogę zapewnić, że od tej pory, gmach ten nie powstał więcej.

A teraz, cóż mi pozostaje? - zpytałem.

Natchmiast jakiś głos cichy i łagodny wyszeptał w głębi mej duszy: "Bóg!"

Zadrżałem i odruchowo wstecz się cofnąłem. Ale ten głos tak słodki powtórzył: "Bóg!"

I zdawało mi się w szmerze liści słyszeć to samo słowo: "Bóg! Pan i Bóg!"

Zawahałem się, szukając ucieczki przed tem imieniem, które mnie trwogą napełniano. Wreszcie zdobywając się na energję rzekłem: Dobrze więc pójdę za wołającym mnie głosem. Ale jak to pocznę?...

Zdarza się czasem, że błądząc wśród gór i lasów, znajdujemy się naraz w wąwozie, którego skały zdając się być ściśle z sobą spojone i nie pozostawiają przejścia. Początkowo nie spostrzegamy otworu. Moglibyśmy się wprawdzie wrócić, ale nie chcemy, bo przypuszczamy, że po za tą granitową ścianą muszą się roztaczać wspaniałe widoki. Zbliżamy się więc i znajdujemy przejście wązkie wprawdzie, ciemne, zarośnięte cierniami, ale moźebne do przebycia.Dla utrzymania równowagi już to chwytamy za ciernie, które boleśnie kaleczą nam ręce, już to opieramy się o skalistą ścianę, padamy, wstajemy i nakoniec wychodzimy na swobodną przestrzeń skąpaną w świetle, z której wyżyn podziwiamy wspaniały krajobraz.

Ten obraz jest wierneni odbiciem nietylko tego okresu mego nawrócenia, ale i tego wszystkiego, co jeszcze przejść miałem, nim Kościół przyjął miłosiernie pokutującego grzesznika.

Tak więc, w tej wewnętrznej rozterce, jaką wyżej opisałem, zaszedłem aż do końca alei Fosses Rouges i znalazłem się na placyku Pivert. Tu ścieżka rozchodzi się: na lewo pnie się na wzgórze Mont-Chauvet, na prawo zegłębia się w lesie Nid de l’Aigle.

Skręciłem na prawo i przeszedłszy kilkanaście kroków wszedłem w zarośla. U stóp jakiegoś dębu ujrzałem obrośnięty mchem kamień, usiadłem więc na nim i zapytywałem się, jaki gmach wznieść zamierzam w miejsce zburzonej przeze mnie świątyni fałszywych bogów.

Znajdowałem się w stanie zupełnej równowagi, pełen rzadko odczuwanego spokoju. A umysł mój był tak jasny, że bez trudu śledzić mogłem wszystkie skojarzenia pojęć mego mózgu. Jest to jedno z dobrodziejstw łaski. Zapewne, że wspaniałemi są chwile, w których unosząc nas po nad wszystko co ziemskie, przepełnia dusze nasze światłem i niewymownym zachwytem. Ale jakże piękne są równie godziny, gdy ta łaska płynie w nas jak rzeka spokojna i majestatyczna, w której myśli nasze odbijają się z większą niż kiedykolwiek dokładnością. Wtedy spokój, jakim się rozkoszujemy, trafność sądu, jaką w sobie dostrzegamy, pozwalają nam gromadzić materjał na budowę przybytku, do którego Pan zstąpili w którym zamieszka, gdy uzna go za dostatecznie oczyszczony.

Miejsce, gdzie siedziałem, tak szczelnie było ze wszech stron zasłonięte krzakami, że nikt tamtędy przechodzący nie mógł mnie dostrzec. Czytelnik przekona się wkrótce, dlaczego wspominam o tym szczególe.

Oparłszy się o pień dębu z oczyma utkwionemi w niebo, na którem jaśniało słońce i rzucało złote plamy na piasek, rozumowałem: Jest jeden fakt niezbity, mianowicie, że odkąd ludzkość zadała sobie pytanie: Dlaczego przyszliśmy na świat? - sto różnych religji i drugie tyle systematów filozoficznych starało się dać na nie odpowiedź.

Zmieniały się one bez końca, stosownie do środowiska, okoliczności, zwyczajów, a nadewszystko do fantazji i przywidzenia ludzkiego. Różne wierzenia powstawały, rozwijały się i upadły. Rozum zarówno jak wiedza wysilały się, aby dać rozwiązanie [rowiązanie] zagadki wszechświata. I nigdy nie udało im się dojść do jakiegoś pewnika; bo hypotezę, wczoraj uważaną za prawdę, dziś zastępuje nowa, która z kolei jak jej poprzedniczki, nazajutrz obalona zostanie przez nowa teorję.

Jest to fakt stwierdzony doświadczeniem stuleci.

Otóż przyznać należy, że wśród tej ogólnej zmienności, jedynie tylko Kościół katolicki pozostał niewzruszony. Dogmaty jego ustanowione zostały od pierwszej chwili założenia. Znajdujemy je w krótkości w Ewangielji. Potem Apostołowie i Ojcowie Kościoła rozwijali i potwierdzili je, wywiedli z nich liturgię i karność kościelną. żaden z nich nigdy nie różnił się w zdaniu od innych, a wszyscy byli stale w doskonałem zjednoczeniu myśli i uczuć, podczas gdy uczeni i filozofowie nieustannie między sobą wiodą spory, a heretycy rozdrabniają się na nieskończoną ilość sekt, z których każda tłumaczy Boga na swój sposób.

I taki stan rzeczy trwa od dziewiętnastu stuleci. Wiara Kościoła jest nietkniętą, podczas gdy wokoło niej zasady i teorje wirują, jak unoszone wichurą suche liście.

I właśnie ta stałość Kościoła, zachowującego nauki Chrystusa jako całość jednolitą, której od wieków nie rozerwać nie zdołało, tak bardzo drażni jego przeciwników. Tajemnicza jego jedność dziwi i gniewa zarazem tych ludzi zmiennych i niespokojnych. Czyż i ja sam niejednokrotnie nie zarzucałem mu w pismach swych, że się nie rozwija, że jest martwy i prymitywny i że tamuje postęp cywilizacji. i z mojej strony była to tylko zarozumiałość nierozważnego i niesfornego pyszałka, któremu się zdawało, że jego sposób myślenia przewyższa rozumowania Św. Pawła, Św. Hieronima lub Św. Bernarda, którzy wszak za ograniczonych nie uchodzili.

Ale weźmy naprzykład takie duchy siejące zniszczenie jak encyklopedyści, którzy oplwali Kościół w nadziei, że wstrząsną jego posadami. Do czego ograniczają się ich napaści? Do żartów wcale niewybrednych, odnoszących się do jakiejś legendy lub jakiegoś proroctwa, którego znaczenia nie rozumieli. Zburzyli dawny ustrój społeczny, ale czy co zbudowali? Nic a nic, gdyż dokryny ich wytworzyły moralną zgniliznę Francji, a pośrednio i Europy, której narody rozprzęgają i chylą się ku upadkowi i barbarzyństwu, jakie gotuje im socjalizm. Z drugiej. znów strony, gdy myślę o takim Balzacu, geniuszu, którego utwory górują nad literacką twórczością XIX wieku, cóż widzę?

Twierdzenie poparte dowodami, że pierwszą przyczyną poczętego z rewolucji francuskiej indywidualizmu, będącego źródłem zmian nieustannych, są osławione zasady encyklopedystów, któremi różne, od stu lat po sobie następujące formy rządu, tak nierozważnie się kierowały.

Cóż stąd Balzac wywnioskował? Oto, że jeden tylko Kościół, dzięki swej niezmienności, może rozpalić ognisko dość silne, aby jego blaski rozproszyły ciemność i mgłę, wśród której błądzą wszystkie nasze instytucje i cała wiedza.

Balzac był więc człowiekiem kolosalnej inteligencji, obdarzony niezwykle przenikliwym rozumem i trafnością sądu, przyznają mu to nawet niechętni. Powtarzał z naciskiem to, co obrońcy Kościoła głosili od jego założenia, mianowicie, że po za jego obrębem niema zbawienia. I muszę przyznać, że fakty stwierdzają słuszność ich dowodzenia.

Zatem ponieważ Kościół żadnym nie uległ zmianom, jedność jego i stałość musi mieć źródło swe w czemś nadziemskiem, bo ludzkość sama sobie pozostawiona, uosobieniem jest zmienności.

Zresztą zasady jego moralności są zbawienne i nie ulega wątpliwości, że nasza wartość wewnętrzna znacznieby się podniosła, gdybyśmy je w praktyce wykonywali. A więc przepisy tej religji mogą stać się linią wytyczną życia dla ludzi nieszczęśliwych, którzy, jak ja, błądzą wśród skał podwodnych, bo nie znaleźli spokojnej przystani, w którejby kotwicę zarzucić mogli.

Tak, mówiłem uszczęśliwiony, że mi nakoniec jakieś światełko wśród ciemności zabłysło - Kościół katolicki zawierać musi prawdę, co pociesza i zbawia. Jeśli, jak sam twierdzi, prawdę tę posiada skutkiem boskiego objawienia, znaczy to, że Bóg istnieje!...

Jakżeż mi lekko było oddychać. Las zdał się napełniać światłem; rzekłbyś, że liście drzew przepojone są jasnością. Czułem, że przenika mnie jakaś nowa siła. I powiedzieć mogłem ze Św. Augustynem: Nie kochałem Cię wówczas jeszcze, o Boże, któryś teraz światłością serca mego, podporą i umocnieniem mego ducha. A przecież zewsząd słyszałem głos Twój wołający: Odwagi! Odwagi!

Cała moja dusza była rozpromieniona i zrozumiałem, że powinienem Bogu podziękować, Padłem więc na kolana na omszałym kamieniu i modliłem się po raz pierwszy od piętnastego roku życia.

Mój Boże, - mówiłem - ponieważ istniejesz, wspomóż mnie. Widzisz, że jestem człowiekiem dobrej woli i chcę być Ci posłusznym. Wspieraj, nauczaj i oświecaj mnie!..

Taką tylko była moja modlitwa, ale choć krótka musiała być dostateczną, skoro od tego poranka, ani na jedną chwilę nie straciłem przekonania, że Bóg istnieje.

Nieraz jeszcze od tej pory miałem błądzić, opierać się niejednokrotnie łasce, skalać się licznemi grzechami. Ale wiara moja w Opatrzność nie zachwiała się nigdy. I jakkolwiek bardzo niedoskonała, podtrzymywała mię jednak w przeciwnościach i zmartwieniach aż do dnia, w którym Bóg uznał, że czas już, abym niepodzielnie mu się oddał. Wstałem po tej modlitwie z oczyma łez pełnemi i rzekłem: Ponieważ rozum mój zarówno jak serce uznają wyższość Kościoła katolickiego, powinienbym udać się do tych, których zadaniem jest objaśniać jego naukę. Bo prawie, że nie znam najważniejszych jego zasad, a i ten niewielki zasób wiadomości spaczony jest nauką i pismami sofistów, których błędy podzielałem.

Logicznie rzeczy biorąc, tak powinienem był postąpić. A jednak ogarnęło mię przerażenie na samą myśl zobaczenia jakiegoś księdza. Wstrzymywało mię od tego kroku od lat wielu zakorzenione uprzedzenie. Obawiałem się też być źle przyjętym, bo nie znałem ożywiającej Kościół miłości bliźniego.

Pewną rolę grał też i wzgląd na ludzi. Będę wyglądał jak błazen... Niemiłą to musiałaby być rzecz wejść do kościoła i uklęknąć w obliczu wszystkich.

Ale natychmiast sam sobie odpowiedziałem: Człowiek praktykujący to, w co szczerze wierzy, nigdy nie jest śmieszny Jeśli chodzi o twych przyjaciół, to niektórzy z nich są gorliwymi katolikami, cieszyć się więc tylko będą z twego nawrócenia. Innych zaś nie masz zwyczaju pytać o zdanie i dostatecznie znana im niezależność twego charakteru. Pójść na Mszę nie jest rzeczą tak trudną, gdyż czynią to ludzie więcej od ciebie warci...

Tak rozumowałem, a jednak nie mogłem zdecydować się na krok stanowczy. I walczyłem przeciw mojemu własnemu przekonaniu. Jednocześnie czułem, że mimo tych dobrych aspiracji, w głębi mej duszy wybuchają bluźnierstwa, na które się nie zgadzałem, a które mnie jednak napastowały. Szatan, przez chwilę zbity z tropu, podniósł głowę.

Ale nie poddawałem mu się. Czyż raz jeszcze poruszać mam te wszystkie brudy? Nie, nie, dusza moja na pszyszłość musi być od nich wolna.. Było to nader chwalebne postanowienie, ale powinienem był je w czyn wprowadzić Otóż mimo wszelkich wysiłków w tym kierunku, nie mogłem zdobyć się na stanowczość. Wybrałem więc drogę pośrednią. Chcę, rzekłem, przedewszystkiem nabyć wiadomości odnoszących się do katolicyzmu, studjować jego zasadnicze dogmaty. A potem, potem... zobaczymy.

Gdy tak wahałem się, usłyszałem kroki na ścieżce. Spojrzałem poprzez zarośla i ujrzałem starego księdza idącego z Nid de l"Aigle w moim kierunku. Czytał brewiarz, ale od czasu do czasu podnosił oczy i podziwiał piękność lasu. Nie mógł dojrzeć mnie, gdyż ukryty byłem w gęstwinie.

Z trwogą śledziłem jego zbliżającą się posiać. Musiał być tylko przejazdem w Fontainebleau, gdyż fizjognomie tamtejszego duchowieństwa dobrze były mi znane, a jego przedtem nie widziałem. Nie spotkałem go też nigdy więcej.

Zapewne odmawiał Anioł Pański, gdyż słyszałem wyraźnie jak doszedłszy do dębu o którego pień byłem oparty, wymówił: A Słowo Ciałem się stało i mieszkało między nami.

Jakiś dreszcz przebiegł po mnie. Cicho powtarzałem: A Słowo Ciałem się stało i mieszkało między nami.

O Boże, wszak to była jedna łaska więcej. W chwili, gdy duszę moją złożyłem w Twe ręce, chciałeś, aby jakieś słowo, pochodzące z Twej przedwiecznej Mądrości zostało mi objawione. Bądź za to pochwalony Boże Ojcze, Synu i Duchu Św., póki ostatnim tchem wielbić Cię mogę...

Byłem wzruszony. Te cudowne wyrazy tak donośnie brzmiały w mej duszy, że skamieniałem. Stary ksiądz przeszedł obok mego schronienia, nie domyślając się nawet mej obecności.

Patrzyłem w osłupieniu niemal, jak się oddalał. Ale gdy znajdował się może o 200 metrów odemnie, jakaś nieznana siła pchnęła mię ku niemu.

Zdawało mi się, że głos jakiś wewnętrzny mówi: "idź!".

Wyszedłem z mej kryjówki, przyczem pogniecione gałęzie głośno zaszeleściały i biegłem za nim, wołając: Proszę, proszę, niech pan zaczeka!.

Obrócił się, zaskoczony a nawet zaniepokojony moim widokiem. Istotnie musiałem trochę wyglądać na opryszka wyskakującego nagle z leśnej gęstwiny, by żądać od niego pieniędzy lub życia. Ale stał nieporuszony na miejscu i czekał.

Gdy już byłem blisko, nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Język jakby mi przylgnął do podniebienia. Czułem się zmieszany.

Spojrzał na mnie badawczo, a widząc, że milczę, zapytał: "Czego pan sobie życzy?".

Wtedy nagle łzy strumieniem zaczęły mi spływać po twarzy i zaledwie mogłem wyjąkać: Błagam pana o modlitwę.

Udręczenie i męka, jakie widniały z mojej postawy, wzruszyło go. Zrozumiał zapewne, że miał przed sobą człowieka ciężko strapionego. Rzucił mi przenikające spojrzenie i odrzekł: Tak, przyrzekam modlić się za pana i nawet uczynię to niezwłocznie?".

Potem wznosząc prawą rękę pobłogosławił mnie.

Nie odszedł, lecz czekał, czy nie mam mu coś więcej do powiedzenia. Ale stałem oniemiały, z głową schyloną, nie śmiejąc wymówić ani słowa. Musiał chyba przeczuć, że "godzina moja nie wybiła jeszcze, gdyż ukłonił się głęboko i przemówił:

- Tak, będę się modlił za pana.

I oddalił się.

Gdy zniknął na zakręcie ścieżki, stałem przez chwilę niezdecydowany. Byłbym go chciał dogonić, ale jakaś nieubłagana ręka powstrzymywała mnie.

Czułem się nadzwyczaj szczęśliwy, a jednak smutny do głębi. Ale radość górowała. Zacząłem chodzić po lesie na chybił trafił powtarzając słowa: "A Słowo Ciałem się stało...", których nadziemska piękność unosiła mię, a wielkie fale jakiejś wewnętrznej jasności zalewały moją duszę napełniając ją światłem.

Boże, jakże cudowne są Twe drogi! Chciałeś dnia tego wpoić w umysł biednego i ciemnego grzesznika wielką tajemnicę Wcielenia Twego. Czyż życie całe poświęcone modlitwie wystarczy na dziękczynienia za tak hojne łaski? Przeczysta Dziewico, Matko miłosierdzia, Ucieczko grzeszników, wstaw się za mną do Syna Twego, abym nigdy nie zapomniał cudu, jaki zmiłowanie Jego wówczas zdziałało we mnie.


I jakaż matka w świecie całym, o! najdroższa Pani nasza, jaka matka tak miłuje rodzone swe dzieci i tak o ich dobro się troszczy, jak Ty nas miłujesz i troszczysz się o nasze dusze? Wszak Ty bez żadnego porównaniawięcej nas i kochasz i większymi obdarzasz dobrodziejstwy. niż matka rodzona.

Św. Bonawentura


Uciekajmy się i uciekajmy się zawsze do tej Królowej tak litościwej, jeśli pragniemy zapewnić sobie zbawienie. A jeżeli wspomnienie grzechów naszych przeraża nas i onieśmiela, przypomnijmy sobie, że Marja postanowioną została Królową miłosierdzia, aby opieką swoją, zbawiać grzeszników największych, takich nawet, o których już prawie żadnej nadziei się nie miało, byle się do Niej uciekali. Oni to bowiem wtaśnie stanowić mają Jej koronę niebieską.

Św. Alfons Liguori


Wolno nam wprawdzie prosić o łaski, lecz nie otrzymamy ich bez poparcia próśb naszych przez Matkę Bożą.

Św. Kajetan