Gniazdo rodzinne

W lecie ubiegłego roku szedłem ze stacji do domu w pogodny poranek. Droga była piękna, niebo błękitne, urodzaj dobry. Wielkie łany dojrzewającego żyta ciągnęły się szeroko i daleko z obu stron. Było mi lekko na duszy, a myśl o zobaczeniu rodziców i letnim odpoczynku sprawiała, że chciałoby się wylecieć nad pola, jak trzepocący się w górze skowronek.

Nagle, za sobą posłyszałem turkot szybko pędzącego wozu. W sam czas uskoczyłem w bok. Obok mnie przeleciał pusty, drabiniasty wóz, zaprzężony w tęgiego, wypasionego kasztana. Koń rwał ostro, wóz podskakiwał na kamieniach, a na nim stał, szeroko rozstawiwszy nogi, młody chłopak. Spod czapki licealisty przekrzywionej na bakier wymykały się kosmyki jasnych, jak dojrzałe zboże, włosów. Rękawy koszuli były zawinięte, a mocne ręce uwite z mięśni i żył, pewnie trzymały lejce.

Obejrzał się ku mnie w przelocie i zrobił grymas wesołego zdziwienia. I ja ze swej strony nie mogłem powstrzymać okrzyku. Przecież to Zbych, młodszy kolega ze szkoły i z naszego kółka Rycerstwa Niepokalanej. Chwilę potem, kilkadziesiąt kroków przede mną, Zbych zatrzymał rozpędzony wóz i kiwał na mnie zapraszając do wsiadania.

- No wiesz bracie, to niespodzianka, - mówiłem - myślałem, że jesteś w Tatrach czy na Zachodzie, na obozie, a ty tu po drogach ludzi rozjeżdżasz.

Zbych wybuchnął wesołym śmiechem.

- Wybacz, drogi, za chwilę strachu, ale właśnie wracam z targu (wyprzedałem ojcowskie jarzyny i owoce). Nastałem się od świtu i zziębłem - to trzeba było sobie i koniowi kości rozruszać.

- Dobrze, ale ten obóz, na który jechałeś...

Zbych spoważniał. - Obóz nie ucieknie - odpowiedział. - Ale przede wszystkim moja obecność należała się rodzicom.

Tymczasem zdążyłem usadowić się na wozie. Koń ruszył powoli a Zbych ciągnął dalej. - Widzisz, ojciec mój ma do wyżywienia siedem głów rodziny z trzech mórg gruntu. Gospodarz z niego doskonały. Od paru lat zajął się ogrodnictwem i to mu pomaga nie tylko utrzymać nas dostatnio, ale zapewnić nam również wykształcenie. Ja, jak wiesz, będę nauczycielem. Młodszy brat, Janek, kończy szkołę rolniczą. Ale na razie ojciec pracuje ciężko, a biedna matka tęskni, bo prawie przez cały rok jesteśmy poza domem w mieście, w szkole. Toteż uważamy za swój obowiązek, choć w lecie pocieszyć matkę dłuższym pobytem w domu, pobawić się z rodzeństwem, no i pomóc ojcu w pracy. Zresztą w każde większe święta, na Boże Narodzenie czy Wielkanoc robimy to samo.

Podobał mi się bardzo stosunek Zbycha do rodziny, ale żal mi się go zrobiło trochę. - To nie pojedziesz na obóz? - zapytałem.

Zbych uśmiechnął się i potrząsnął głową. - Nie, tak źle nie jest. Przez pierwszą połowę wakacji na obozie harcuje brat. Wróci za parę tygodni i wtedy ja wyruszę nad morze.

Rozmowa się urwała. Wóz wlókł się nadal powoli w pyle polnej drogi. W oddali zaczęły się ukazywać zbite kępy drzew owocowych, dachy kryte to blachą, to słomą. Nad nimi strzelała w górę wieża kościoła. Zbliżaliśmy się do wsi.

Nagle na zakręcie uderzył mnie przykry widok. U wejścia do wsi, w kwadracie zwalonego płotu wyrastał w górę kikut osmalonego przez ogień komina. Kwadrat równo bitej ziemi wskazywał, iż niedawno jeszcze stał tu dom mieszkalny. Trochę cegieł, kamieni, zwęglonych belek, w różnych kątach ogrodzenia, znaczyło miejsce, gdzie stały inne budynki gospodarskie.

- Czy to Niemcy?

- Nie, Bóg strzegł naszą wieś, - to obejście Leśniaka.

- Którego? - zawołałem. - Jest taki Franek Leśniak w naszej szkole. Zdolny chłopak.

- Tak, to jego ojca...

- Zlituj się, jak to się stało?

- To dłuższa historia, słuchaj. Franek, to zdolny chłopak Miał wpływ na kolegów Nauczyciele go lubili. Powodzenie zawróciło mu w głowie. Należał do wszystkich stowarzyszeń w szkole: do harcerstwa i do Czerwonego Krzyża i do kółek naukowych. No i lubił się bawić. W pracy społecznej, jak każdemu egoiście, chodziło mu tylko o własną przyjemność i rozrywkę.

Znasz takich "społeczników". Biegał z zebrania na zbiórkę a z zbiórki na zebranie w każdej wolnej chwili. Do rodziny - nie miał czasu nigdy napisać. Przez kilka lat z rzędu całe wakacje spędzał na koloniach, na obozach, u przyjaciół, a do domu wpadał tylko na kilka dni, kiedy potrzebował więcej pieniędzy i chciał je od ojca wyłudzić.

Z daleka od ojca i matki jak to zwykle bywa, wpadł w złe otoczenie kolegów głupich, rozpustników i pijaków. Zniechęcił się do harcerstwa i do nauki. Teraz zajmowały go tylko dziewczęta, zabawy i wódka. Na lato zawsze wybierał się tam, gdzie mógł "użyć" do woli. Ale takie życie kosztuje. Ojciec oddawał na wykształcenie syna ostatnie grosze, ale kiedy ten ponawiał ciągle żądania - domyślając się o co chodzi - odmówił.

Przed paru tygodniami Franek przyjechał do domu, gospodarstwo nic go nie obchodziło. Naturalnie zażądał pieniędzy. Ojciec Franka, miękki i dobry człowiek, tym razem postawił się twardo. Oświadczył, że pieniędzy nie da na hulanki i rozpustę. Co tam pomiędzy ojcem i synem zaszło - nie wiadomo, dość, że ojciec rano pojechał do miasta i zapowiedział, że dopiero wróci do domu nazajutrz, a matka leżała. Franek poszedł pić do szynku. Pijany "w dechę" wrócił późną nocą i poszedł spać do stodoły z zapalonym papierosem.

W nocy obudziła mnie łuna i ludzkie głosy. Wypadłem na podwórze. Paliło się obejście Leśniaków. Pobiegłem przez pola, na przełaj ku miejscu nieszczęścia. Nic już nie można było uratować. Dom, stodoła, obora, paliły się jak kupa chrustu. Przy drodze siedziała skamieniała z bólu pani Leśniakowa. Właśnie z ognia wynoszono straszliwie popalonego Franka.

- I co dalej? - pytałem.

- A no cóż? Leśniak wrócił nazajutrz. Ale to dzielny człowiek. Nie załamał się. Dostał zapomogę, sąsiedzi mu pomagają, na przyszły rok będzie się budował. Na szczęście ma młodszego syna. Jasiek, to dobry chłopak.

- A co z Frankiem?

- Z tym jest gorzej. Stracił jedno oko w pożarze. Doktorzy ucięli mu prawą rękę po łokieć. Z nauką koniec. Będzie musiał siedzieć u ojca, potem u brata przez całe życie na łaskawym chlebie.

- Ale jak to się wszystko stało?

- Po prostu. Pijany przyszedł do stodoły. Palił papierosy. Rzucał dokoła siebie tlejące niedopałki. Potem zasnął pijackim snem. Stodoła była prawie pusta, ale zawsze jest w niej dużo palnego materiału. Gdyby była pełna, to Franek nie wyszedłby z życiem.

Koń ruszył szybkim truchtem.

- Spieszy do domu - uśmiechnął się Zbych. - Zajedź proszę do nas, poznasz moich rodziców.

- Odwiedzę was chętnie przy najbliższej sposobności. Teraz jednak muszę wpierw ucałować ręce rodziców i uścisnąć rodzeństwo.