U stóp Krzyża z sensem
Drukuj

Jak co roku, w dniu wspomnienia NMP z Lourdes, 11 lutego, obchodzimy Światowy Dzień Chorego. Z tej okazji o drodze do zrozumienia sensu cierpienia i misji w Kościele osób chorych, cierpiących, i niepełnosprawnych opowiada Anna Bojanowska.

Anna BojanowskaAnna Bojanowska - pisze prozę, poezję, bajki dla dzieci, opowiadania i teksty piosenek. Interesuje się także rysunkiem. Mieszka w Sochaczewie.

Urodziłaś się jako zdrowe dziecko i do pewnego czasu chodziłaś. Czym dla ciebie była choroba?

Anna Bojanowska: Choroba zawsze wywołuje w ludziach panikę i strach. Atakuje nas w różnym wieku i często przychodzi niczym złodziej w nocy. Choć różne są jej objawy i skutki, to jedno jest wspólne: za każdym razem niesie ze sobą niepewność i cierpienie. Potrafi być bezlitosna i wywrócić w życiu wszystko do góry nogami.

Lata późnego dzieciństwa i młodości spędziłam w Instytucie Reumatologii w Warszawie. Musiałam zmierzyć się z tym gigantem, jakim jest choroba. Początki były bardzo trudne. Z dala od domu, rodziny, koleżanek... Odczuwałam samotność, tęskniłam.

Na oddziale leżały inne dzieci. Ich kości wykrzywiła choroba. Myślałam: "One są chore, a ja wkrótce będę zdrowa i wrócę do domu". Jakże się myliłam. Nie wiedziałam wtedy nic o chorobie, która wkradła się w moje życie niczym złodziej, ukradkiem i cicho. Po pierwszym ataku choroby szybko nastąpił drugi. Bóle stawów, opuchnięte kości, sztywność. Byłam przerażona, gdy w nocy nie byłam w stanie podciągnąć kołdry, aby się przykryć.

Jak jako dziecko radziłaś sobie z chorobą?

AB: Jednym z najtrudniejszych doświadczeń była wietrzna ospa. Miałam 14 lat. Był piękny majowy dzień. Obudziłam się z wielkim bólem. Z głębi serca wyrwał się rozpaczliwy głos: "Jezu, Maryjo, ja chcę żyć! Boże, usłysz mnie!". Byłam rozdarta i zagubiona, ale pamiętałam słowa o Bożej miłości, jakie słyszałam przez lata od kapłana, który regularnie odwiedzał nasz dziecięcy oddział. Postanowiłam zaufać Bogu. Jeśli istniał taki krzyk, co jest w stanie poruszyć niebo i ziemię, to mój był właśnie taki. Wołałam do Boga, błagając o pomoc i ratunek.

Moja dojrzałość duchowa nie była jeszcze mocna, lecz posiane w duszy ziarno dobrej nowiny o Jezusie powoli kiełkowało. Byłam przecież nastolatką. Pokora walczyła z buntem, a cierpienie, wzmagające żal i smutek, uczyło zawierzenia Bogu. Nachodziły mnie różne myśli. Ból dręczył moje ciało. Zastanawiałam się, czym jest niebo, a czym piekło. Uświadomiłam sobie, że jeśli piekło jest po części tym, co moje cierpienie, to nie chcę do niego trafić.

Na dwa miesiące trafiłam do izolatki. Tam po raz pierwszy zetknęłam się ze śmiercią. Obok mnie leżała młoda dziewczyna, która pewnego dnia umarła. Długi czas rozpamiętywałam i pytałam Boga: "Dlaczego ktoś tak młody umarł?". W końcu zdałam sobie sprawę, że to życie jest tylko drogą do nieba. życie jest jak okręt, który, przedzierając się przez sztormy i burze, zmierza wytrwale do portu - Boga. Moje życie też było takim okrętem, płynącym pod wiatr - okrętem, który wciąż szukał swojej przystani...

Jak udało Ci się wejść w dorosłość?

AB: Mówi się, że dzieciństwo jest łatwiejsze od dorosłości, bo wtedy inni decydują za nas. A gdy człowiek dorasta, wówczas trzeba samemu stać się dojrzałym i odpowiedzialnie wybrać drogę swego życia. Na pewien czas moja choroba "zastopowała". Byłam szczęśliwa. Zaczęłam nawet pracować. Miałam swoje marzenia. Chciałam się zakochać, mieć męża i dzieci... Szukałam światła prawdy o życiu i o samej sobie. Wtenczas na swojej drodze spotkałam Irenę i Ryszarda. Było to małżeństwo należące do Franciszkańskiego Zakonu Świeckich, prowadzące głębokie życie religijne. Odegrali oni ważną rolę w moim życiu. Dzięki nim zaczęłam więcej i żarliwiej modlić się oraz częściej przystępować do spowiedzi i Komunii świętej. Zobaczyłam, jak bardzo jest to dla mnie ważne i zbawienne. Po raz pierwszy wzięłam do ręki Pismo Święte. Miałam wrażenie, że wszystko dzieje się w odpowiednim czasie i miejscu. Bardzo potrzebowałam tego światła wiary, aby sprostać codziennym trudnościom.

Ale wszystkie plany wzięły w łeb, gdy zaczęło sie pogarszać moje zdrowie. Jednak nie załamałam się. Postanowiłam trwać przy Bogu wbrew wszystkim przeciwnościom. Ryszard i Irena umacniali mnie w tym przekonaniu. Podrzucali mi do czytania książki wielkich teologów, mistyków, doktorów Kościoła. I tak zaczęłam zgłębiać: św. Jana od Krzyża, św. Augustyna, Dzienniczek Siostry Faustyny. To był czas swoistych rekolekcji. Z refleksją spojrzałam na swoje życie. Zobaczyłam w sobie małego, zagubionego człowieka. W tych świętych osobach, które poznawałam, było tyle duchowego bogactwa, oddania, miłości, ofiary... Oni potrafili cierpieć z radością i swoje życie bez obaw oddać za wiarę. Dla nich śmierć nie była przegraną, ale upragnioną chwilą spotkania z Bogiem twarzą w twarz. Trudno zrozumieć coś takiego laikowi, którym wówczas byłam.

życie tych świętych ludzi było dla mnie olśnieniem. Ja nawet w części nie kochałam Boga tak jak oni i tak naprawdę nie rozumiałam życia. Nie rozumiałam tego, co w nim najważniejsze. Moja wiara była jedynie płytkim doświadczeniem. Może brakowało mi tych autorytetów wiary, których nie znałam?

Z upływem czasu czułam, jak Jezus wchodzi w moje życie. Wyraźnie coś zaczęło się w nim zmieniać, dojrzewać... Teraz byłam świadoma Jego obecności. Duchowe ziarno, posiane w dzieciństwie na lekcjach religii i w czasie odwiedzin kapłana w klinice, wyraźnie wzrastało. Starałam się znosić trudy dnia codziennego w świetle wiary i krzyża Chrystusowego. Wtedy zrozumiałam słowa z Listu do Galatów: "Razem z Chrystusem jestem przybity do krzyża".

Jak przyjmowałaś chorobę?

AB: Było mi ciężko. Przeszłam szereg bolesnych zabiegów i operacji. Wiele trudu i wysiłku włożyłam w żmudne ćwiczenia. Później zaczęłam dostrzegać pozytywne aspekty swego życia i wysiłku włożonego w poprawę zdrowia. Otoczona duchową opieką ks. Wojciecha, wzrastałam i dojrzewałam do pokornego życia w cierpieniu. Stawałam się osobą wyciszoną i mniej sfrustrowaną. Odkrywałam dar Eucharystii jako światło i siłę do codziennej walki. Czułam, że muszę bardziej polegać na Bogu niż na sobie. Mój duchowy rozwój był łaską daną mi od Stwórcy.

Przez długi czas pokonywałam barierę strachu. A bałam się wszystkiego: ludzkich spojrzeń, komentarzy... Ludzie, nie wiedząc, co człowiek tak naprawdę przeżywa w swym sercu, potrafią być nieraz tak bardzo okrutni. Najciężej przeżywałam moment wyjścia na zewnątrz z czterech ścian mojego pokoju. Byłam zażenowana wózkiem, wstydziłam się swego wyglądu i kalectwa. Ludzie fizycznie zdrowi nie są w stanie wyobrazić sobie, jak bolesne i dramatyczne odczucia dosięgają osobę niepełnosprawną, gdy rozpoczyna życie na wózku inwalidzkim.

Kto w tym czasie najbardziej Ci pomógł?

AB: Na pewno bliscy i przyjaciele, cały sztab pielęgniarek i lekarzy. Oni pomagali mi spojrzeć na swoje życie z radością i wzbudzali nadzieję, że będzie lepiej. "Zbawienny" okazał się też wyjazd na rekolekcje dla osób niepełnosprawnych. Dzień wypełniony był modlitwą, konferencjami, rozmową i Eucharystią. To było piękne i bardzo potrzebne doświadczenie.

Wiele mówi się dziś na temat służby zdrowia. Jakie jest twoje doświadczenie?

AB: Miałam szczęście spotkać wielu wspaniałych lekarzy. W maju jednego roku choroba kolejny raz zaatakowała. Przez kilka dni przebywałam w szpitalu. Badania nic nie wykazywały. Powinnam była zostać przewieziona do kliniki w Warszawie, gdzie od dziecka się leczyłam, ale ponieważ to nie był "mój rejon", dopiero po kilku dniach przyznano mi skierowanie. Ale było już za późno. Mój stan nie pozwalał na to, aby mnie przewieźć. I chociaż znalazłam się na granicy życia i śmierci, czułam tylko jedno pragnienie, aby otrzymać sakrament namaszczenia chorych. Wiele razy ten sakrament przynosił mi ulgę i wzmacniał duchowo. Leżąc, powtarzałam słowa: "Panie, bądź moją mocą, bądź moją siłą, moim wytrwaniem". Wciąż modliłam się o poprawę zdrowia, bym mogła być przewieziona do innej kliniki. Bardzo chciałam żyć! W końcu pogodziłam się z niemocą. Utkwiłam w przekonaniu, że widocznie ma to sens i tak musi być. Cierpienie jest tajemnicą i nie można go w pełni pojąć. Starałam się zaufać mądrości Bożej i planom Boga względem mojej osoby.

Jak radzisz sobie z cierpieniem?

AB: Po ludzku trudno jest żyć w szponach ciągłego bólu - tego intruza, który ciągle nas osacza, nie dając za wygraną. Człowiek broni się, jak umie. Nieraz za wszelką cenę stara się go odrzucić. W pewien sposób jest to naturalne i zrozumiałe. Nikt normalny nie będzie rozkoszował się bólem. Niemniej wszyscy jesteśmy powołani do głębszego spojrzenia na ból, z którym trzeba się zmierzyć. Patrząc wstecz na moje życie, uświadomiłam sobie, że Jezus przychodzi do mnie z prawdą krzyża. I tak ból, w połączeniu z łaską Bożą, przestał być moim przekleństwem - stał się natomiast środkiem do wzrostu duchowego.

Bardzo ciężko jest wyjaśnić i sobie, i innym pozytywne znaczenie bólu, ale skoro sam Stwórca przypisał cierpieniu pewien cel, nie powinniśmy poddawać w wątpliwość tych prawd ani ich unikać. Odrzucając ból, w pewien sposób odrzucamy krzyż. Dlatego słowa, powtarzane przez wielu wierzących, że Chrystus - tak, a cierpienie - nie, są zakłamaniem. Wprawdzie rzadko możemy w pełni poznać przyczynę cierpienia, ale Bóg nie zostawia nas sierotami. On jest wtedy najbliżej nas. "Wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali" - mówi Pan. Ufając Jego słowom, odniesiemy tylko korzyść, a upragniony pokój ducha stanie się naszym udziałem.

Jeżeli w cierpieniu potrafimy ujrzeć Boga, to wędrówka przez ból nada życiu sens i obdarzy człowieka radością w dążeniu do określonego celu. Dziś, myśląc o tym wszystkim, nie wiem, czy byłabym w stanie to wszystko objąć swoim umysłem, gdyby droga mego życia nie wiodła przez cierpienie.

Czy obawiasz się o swoje jutro?

AB: Na szczęście przełamałam barierę strachu. Każdą chwilę staram się przeżyć tak, jakby miała być tą ostatnią.

Są chorzy, którzy przeklinają swój los, którzy nie czują się szczęśliwi. Gdzieś w środku, ogarnięci pustką, przestają wierzyć w mądrość Boga i przestaje im zależeć na czymkolwiek. Jednak bez względu na to, jacy jesteśmy, chorzy czy zdrowi, wszyscy mamy tu na ziemi swoje miejsce i zadanie przeznaczone nam przez Pana. Wierzę, że każdy z nas jest jedyny w swoim rodzaju.

W krajach, gdzie zezwala się na eutanazję, gdzie świadomie pozbawia się kogoś życia, człowiek działa jedynie na bazie płytkiego instynktu odruchu "dobroci", a nie człowieczeństwa. "Nie zabijaj!" - mówi Bóg do człowieka. Mówi też: "Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili". Czy obecny świat, ustanawiając swoje prawa, nie wyraża pogardy dla tych praw, które dał nam Bóg w swojej dobroci i miłości? Czy można wznosić trwałe i mocne budowle bez wartości, bez zasad, bez Boga? Boję się takiego świata, boję się zaślepienia i głupoty człowieka, bo tam, gdzie deptane są prawa Boga, tam deptane są również prawa ludzi. Choroba nie jest karą za grzechy, a Bóg nie karze nikogo, bo nie jest mściwy. Jako dobry i miłosierny Ojciec jest najbliżej człowieka cierpiącego, trwa z nim.I jak mówi św. Jan Paweł II: "Cierpienie jest po to, by wyzwalało miłość".

Czasem lękam się, czy podołam, czy zawsze w cierpieniu będę mówić Bogu "tak", jak Maryja, ale ufam, że Bóg wyrzeźbi we mnie piękne dzieło.

Jakie jest miejsce Maryi w Twoim życiu.

AB: Jakiś czas temu oddałam siebie i swoje cierpienia Matce Bożej, stając się rycerką Niepokalanej u stóp Krzyża. Ona, Niepokalana, delikatnie prowadzi mnie i uczy jeszcze bardziej i pełniej oddawać cierpienie Chrystusowi, łączyć się z Nim na krzyżu. Maryja ratowała mnie z tylu opresji, otaczając płaszczem matczynej miłości wtedy, gdy było tak źle. Wierzę mocno w opiekę Niepokalanej nade mną.

Jesteś poetką, wydałaś kilka tomików. Jak poezja wpisuje się w twoje życie?

AB: Poezja otwiera moje sumienie na człowieka, na dobro, na świat i Boga. Ten dar odkryłam trochę późno. Dzisiejszy świat nie ma szacunku do człowieka, do życia i godnego umierania. Staram się uwrażliwiać ludzkie sumienia. Zacytuję jeden z moich utworów.

Chciałabym zatrzymać czas,
by chwile moich wspomnień
zostały wyryte w jaskini mego serca.
Bym mogła zawsze do nich wracać,
jak do otwartej księgi
niezapomnianych obrazów.

Powierzam Bogu przez Niepokalaną wszystkie moje nadzieje, ambicje, pragnienia, zdrowie. Niosąc krzyż cierpienia, pragnę świadczyć o wielkiej miłości Boga do człowieka, wraz z Maryją. Jestem szczęśliwa, gdyż szczęście pojawia się wtedy, gdy podejmujemy wyzwania. Jestem szczęśliwa i idę do przodu. Jeśli nie ma dokąd zawrócić, to trzeba iść naprzód - i ja tak robię. Idę do przodu, wraz z Maryją, by nie przegrać życia, które dostałam od Boga.

"Rycerz Niepokalanej" 2/2015, s. 18

Brak komentarzy. Może czas dodać swój?
Dodaj komentarz
Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.