Nie zawiodła

Serja III. Marja Matka łask wielkich 6 (36).

Wieczór wigilijny.

U państwa Papieskich, w Brzozowie, w djecezji przemyskiej, w Małopolsce, stół już nakryty. Wszystko po staremu; przygotowane. Sianko pod obrusem. Słoma na podłodze. Szopka betleemska na tle choinki. Przy niej orzechy, jabłka, ogromna strucla, jedna, druga, ciasta, podarunki dla dzieci i służby, kantyczki i nigdy niezapomniane opłatki.

Już się rodzina schodzi.

Po całym domu unosi się przyjemna, powonienie łaskocząca, woń. Słychać kroki, rozmowy, szepty. Lecz wszystko jakieś ciche, tłumione. Śmiechu nie usłyszysz. Czy to tak ma być?

Cóż to tak niemiłosiernie, w tej uroczystej chwili, wstrzymuje, więzi wszelkie wybuchy radości?! Przecież tą ucztą wigilijną święta się zaczynają, najweselsze w roku, takie prawdziwie rodzinne, swojskie, domowe. Skąd tu więc ten bolesny, niemiły chłód, ta zimna jakaś obojętność i jakby obcość?

O nie! To nie obcość i nie obojętność i nie chłód, nie! To gorąca, szczera, całem sercem władnąca, miłość do ojca i głowy domu! Ona to tak smutnie nastroiła tam wszystkich, smutnie - żałośnie - boleśnie, bo ojciec przy opłatku, przed nimi, stoi - ciemny!

Pierwszy raz taka wilja! Pierwszy raz, o Boże, takie święta.

Chorował na oczy, długo, ale przynajmniej coś, coś jeszcze widział, a teraz zupełnie już oślepł. Od kilku tygodni noc przed nim. Nic nie widzi. Płacze i skarży się, że nieszczęśliwy, że nie potrafi tak żyć dłużej. On, człowiek w sile wieku, inteligenty, energiczny, bogaty, rwący się do czynu, do życia, ślepcem się stał, biedakiem, potrzebującym na każdym kroku przewodnika.

I jak się tu śmiać, jak się weselić, radować, wobec ojca - ciemnego?!

Przyprowadzono go do stołu wigilijnego. Podano mu opłatek do ręki. Opłatek bieluchny, symboliczny. Nie widzi go, i tych nie widzi, z którymi ma się nim łamać, swoich najdroższych, żony-opiekunki ukochanej i dzieci i służby.

Zagasły mu oczy. Niema w nich światła, jeno łzy.

Jakaż to straszna dola. Odczuwa ją dobrze. Ale chciałby "w tej chwili być wesołym, dla dzieci przedewszystkiem, dla dzieci. Więc opanował swe wzruszenie, wyciągnął rękę z opłatkiem przed siebie i głosem spokojnym, wesoło rozpoczął życzenia. Wszyscy pokolei zbliżali się do niego, a on przyciskał ich do serca i całował jak ojciec.

Nie brakło prawda łez przy tem, lecz powoli rozwiązały się jakoś języki, pierzchło milczenie, powaga, a z nimi i smutek i przygnębienie. Radość świąteczna zjawiła się wreszcie i tu.

Przyczyniła się do tego może najwięcej, służba. Bo, gdy skończyły się powinszowania i rozdział podarunkow, ona rzuciła się na kolana przed panią i poczęła błagać, by pani pojechała z panem do Cudownej Matki Boskiej w Jaśle u Karmelitów[1].

- Niech pani jedzie!

- Niech pani jedzie!

- Matka Boska pana uzdrowi.

- Ona tam takie cuda czyni!

- Co tam ludzi do Niej ze wszystkich stron spieszy.

- Ona Matką łask wielkich.

- Przekona się pani, tylko niech pani jedzie.

- Pan wzrok odzyska!

- Będzie widział doskonale!

I tak prosiła i prosiła i z klęczek nie powstała, aż pani przyrzekła, że to uczyni.

Otóż ta siła wiary, te zapewnienia, że pan będzie zdrów, udzieliły się wszystkim. Już się cieszono, że tak będzie.. Już tylko o tem mówiono przez cały wieczór. Układano plany, kiedyby najlepiej było jechać, z kim i którędy. I tak rozweselono się, rozbawiono na dobre. A gdy kolędy rozpoczęto śpiewać, sam ojciec, silnym, męskim głosem chórowi domowemu, z pamięci przewodniczył.

Chwała na wysokości Bogu... i Najświętszej Panience.

Tak minęły święta, a po świętach podróż... Pojechał pan z panią i służącą.

Powrót miął nastąpić tego samego dnia wieczorem. Tymczasem minęły dwie doby, a państwa nie widać. W domu płacz, lament. Co się stało? Może jaki wypadek... Może tatuś umarł... Już miano wysłać specjalnego posłańca do Jasła, aż tu naraz wpada jakiś chłopak, zadyszany i woła:

- Jedzie pan! Jedzie zdrowy. Widzi na obydwa oczy. Ludzie mu drogę zastępują. Zdaleka idą za nim. Pół Brzozowa już przy nim.

W tej chwili opustoszał dom. Wybiegły naprzeciw dzieci i służba.

Już widzą ogromny tłum ludzi. Kobiety, mężczyźni, młodzi, starzy... Już i sanki zobaczyli. Konie i sanki przybrane gałązkami jodliny.

Ujrzał ich i ojciec i w tym momencie wyskoczył z siedzenia i z rozwartemi ramionami pędzi ku nim. A dzieci w płacz.

- Tatusiu, tatusiu!

I rzuciły się mu na szyję i witały go szczebiotem swoim:

- To tatuś widzi?! Widzi?! Tatuś zdrowy! Tam w Jaśle Matka Boska tatusia uzdrowiła?! To Ona taka dobra, dobra! O, tak Ją kochać będziemy! A czego to tatuś tak długo tam był?! B

I służba pana wita płaczem, radością, zdumieniem, szczęściem. Wiara ich nie zawiodła.

I tak szli, jakby w procesji do domu.

A wieść o cudownem uzdrowieniu biegła w dal coraz szybciej i do umiłowania Najświętszej Panienki wzywała każde serce.

Wymalowano też później "obraz, przedstawiający to cudowne zdarzenie. Obraz ten wisiał na ścianie w świątyni karmelitańskiej w Jaśle.

* * *

Rycerzu Niepokalanej! Grasuje dziś między ludźmi ślepota duchowa, która sprawia, że człowiek nie chce widzieć rzeczy wyższych, nadprzyrodzonych, Bożych, do których przecie jest stworzony. Nie chce ich widzieć i nienawidzi ich. Zgubiony... Lekarstwem na tę ślepotę to nabożeństwo do Marji. Ona nie zawiedzie. Złamie upór... Uzdrowi... Rozszerzaj je więc, jak tylko umiesz. Nie żałuj wysiłków.


[1] Dzisiaj w Tarnowcu.