Św. Franciszek Seraficki jako kaznodzieja

Dziwny objaw daje się zauważyć w czasach naszych: wśród nadętości i obłudy coraz widoczniejsza tęsknota za prostotą i szczerością. A ponieważ św. Franciszek Seraficki jako nikt inny temi właśnie zaletami jaśniał, przeto nie dziwno, że on ulubieńcem wieku naszego się staje: wiele o nim się mówi, wiele pisze. - Niechże zatem w ten miesiąc październikowy, gdy Kościół św. uroczystość "Biedaczyny z Assyża" święci, będzie o nim uwag parę: choć o jego pracy kaznodziejskiej, tak prostaczej i serdecznej, że śledzenie jej dziwnym napełnia nas powabem.

Św. Franciszek nie odrazu odważył się kazać. On, z dóbr doczesnych aż do przesady, zda się, wyzuty, miłością Boga i bliźniego dla Boga jak pochodnia płomienny, przecie waha się i waha mocno, azali wystarczy mu tej miłości do przelewania jej w serc ludzkich łożyska. Lecz zostawić te dusze pobłąkane bez wskazania im prawej drogi, a sercom skażonym nie pospieszyć z pomocą - nie, takiego zaniedbania nigdy by sobie nie darował! Lecz znów obawa mu wraca: a może miasto ten świat ratować, siebie zgubi?... Radzi się więc Boga: mali troskać się o te grzeszne dusze, czy może lepiej o zbawieniu własnej jedynie myśleć.

Prześlicznie odmalował to wahanie się, szukanie woli Bożej, a następnie objawienie tejże woli św. Franciszka, najwierniejszy syn jego, św. Bonawentura. Oto jego słowa w równie pięknym starym polskim przekładzie:

"Pragnąc prawdziwy sługa Pana Chrystusów służyć Panu doskonale w prawdzie i w doskonałości żywota w tych rzeczach, któreby się więcej Bogu podobały, nie oglądając się nic na żadną pociechę doczesną, aczby też była uczciwą, przyszła mu jedna wątpliwość na myśl, o której często a gęsto rozmawiał z onymi swymi pierwszymi towarzyszami, mówiąc im: «Proszę was, bracia mili, przez onę miłość, która jest między nami, abyście mi powiedzieli, co ja mam czynić; która się wam więcej podoba przysługa Pana Boga z tych dwu zabaw: albo żebym się tylko modlitwą bawił, albo żebym też i kazał, ratując nieumiejętnych w drodze Pańskiej. Gdyż, jako baczycie, jam jest człowiek lichy i prosty i nie umiem nauczać ludzi słowami uczonemi, a z drugiej strony zaś, iżem większą łaskę od Boga wziął na modlitwę, a niż na kazanie; radniebym się udał na ustawiczną modlitwę. Jest jednak rzecz jedna ze strony kazania, która się wszystkim tamtym przeciwi i jest wielkiego uważania godna, gdyż okazuje, iż Pan Bóg wielce sobie poważa kazanie, a ta jest: Iż jedyny Syn Jego, który jest najwyższą dobrocią, regułą i mądrością Boską, zstąpił z łona Ojca swego wiecznego, dlatego aby go był nauczył Swym świętym przykładem i żeby był opowiadał ludziom słowa zbawienia, przez które potem ocala dusze, omywając je Swoją Krwią Najśw. ożywiając Swoją śmiercią i karmiąc Swym Najśw: Ciałem w Sakramencie przenajświętszym. A ponieważ my wielceśmy winni wszystko czynić wedle przykładu Jego, zda się iż to Panu przyjemniejsza rzecz, żeby odłożyć na oznaczony czas modlitwę. Potem z jednej strony (iż wam powiem prawdę), ciągnie mnie moja własna wola ku pokojowi, a z drugiej zaś pamiętam, iż gdym się wrócił z Rzymu z regułą potwierdzoną, Pan nasz objawił mi, iż Jego intencja była, abym się bawił między ludźmi, a nie po pustyniach; iżbym mógł ratować i wybawiać dusze z paszczęki szatańskiej. Przetoż tedy proszę od was porady, gdyż mi tego nie chciał nigdy Pan objawić, aczem Go o to prosił bardzo usilnie»".

"Na które pytanie, gdy wszyscy odpowiedzieli, iż nie umieli mu w tem radzić, przyzwawszy brata Masseusza rozkazał mu: «Idź, prawi, do siostry naszej Klary i mów jej odemnie, żeby ze wszystkiemi swemi siostrami miłemi modliła się do Boga, aby mi w tem objawić raczył wolę Swoją, czymbym się miał lepiej przysłużyć. A sprawiwszy to poselstwo, idź na górę Subasium i znajdziesz tam brata naszego Sylwestra, którego Duch Święty uczynił godnym ku rozmowie Boskiej i który zaś swemi zasługami otrzymywa wszelaką łaskę od Pana, powiedz mu też to odemnie». A poszedłszy, wrócił się mówiąc, iż brat Sylwester usłyszawszy poselstwo zaraz się udał na modlitwę i miał takie objawienie od Pana: «Iż go nie powołał na on stan dla jego tylko własnego dobra, ale żeby też przez jego kazania nawracały się do pokuty dusze zginione»; i że też to było objawione św. Klarze. A uczynił to Pan, aby za wola, świadectw jaśniej się pokazało światu, że to Pan Bóg posłał tego sługę swego między narody. A tak św. Boży powstawszy po tej odpowiedzi (której słuchał klęcząc jako sentencji najwyższego Boga) napełniony Duchem Świętym i zapalony miłością Chrystusową odpowiedział bp. Masseuszowi: «Pójdźmyż tedy, bracie miły, w Imię Boże!» - i tak ugruntowany w duchu zaraz puścił się w drogę".

Widzimy więc, że z wyraźnego wskazania Bożego podjął się Franciszek św. pracy kaznodziejskiej. A nikt chyba nie był sposobniejszym do tego szczytnego w Kościele Bożym zadania, niż właśnie on, bo nikt nie zbratał w sobie tyle świętości i tyle mądrości. Świętość - o niej i wątpić trudno, bo dość otworzyć żywot św. Franciszka i przeczytać zdań parę, a już taki blask cnót nas olśni, że zawołamy zdumieni: "Iście cudowny Bóg w świętych swoich!" Lecz mądrość? Czyż posiadał ją ten biedaczek z Assyżu? O zaiste, mądrości prawdziwej, tej, co z Boga jest, nie brakło świętemu, bo im bardziej od napuszonej uczoności świata się wyswobadzał, tem bardziej mądrość Boża go ogarniała i wznosiła aż w nadprzyrodzone dziedziny prawdy. Na stwierdzenie tego niech choć jeden przykład posłuży.

Oto kazał św. Franciszek w Sennie. Po kazaniu zbliża się do niego pewien wielce uczony teolog, dominikanin i daje do wytłumaczenia przetrudny tekst proroctwa Ezechiela. Święty uczynił to zaraz, bez namysłu, i to tak trafnie i głęboko, iż teolog zdumiony, zawołał: "Iście wykład ten nie wedle ciężkiej ludzkiej nauki, lecz wedle mądrości z nieba!" I korzystając ze sposobności, poddawał Prostaczkowi z Assyżu wiele jeszcze innych tekstów i to co najgłębszych, a każde rozwiązanie równy budziło w nim podziw.

Nie zbywało więc Mężowi Bożemu na mądrości. I zbrojny nią, świętością uzacniony, a ustawiczną modlitwą wsparty, jął się zleconego sobie dzieła. A wszelkich imał się środków, byle słowo jego obfitsze rodziło owoce. Bo i ten przewspaniały "Hymn do Słońca" dla celów kaznodziejskich złożył, po każdem kazaniu go odśpiewywał i braciom to czynić kazał.

I szedł tak ze słowem Bożem i z pieśnią na ustach, szedł po wsiach i miasteczkach, wioskach i osadach, a wszędzie, on Franciszek, wprzód wyśmiewany i kamieniami obrzucany, później w procesjach ze śpiewem ludu i biciem dzwonów przyjmowany bywał. I cisnęli się doń co najwięksi grzesznicy i odzyskaniem spokoju sumienia rozradowani, całowali jego święte stopy, wołając: "Prorok wielki powstał między nami!" A święty apostoł Chrystusowy dziwnie chętnie te oznaki wdzięczności przyjmował - tak chętnie, że aż podziw i zgorszenie powstawały wśród braci. Więc pytali go na osobności:

"Ojcze, czemu pozwalasz, by cię tak uwielbiano?"

A on im na to:

"Gdyby to mnie wielbili, pewnie bym nie pozwolił, ale, że Bóg we mnie jest uwielbion, więc jakże mnie maluczkiemu słudze Jego, ujmować Panu mojemu chwały?"

Bo i przedziwnie potrafił św. Franciszek odróżnić chwałę Boga przez siebie od swojej chwały i jako tamtej pierwszej " nie bronił, tak znów, gdy dojrzał tę drugą, zaraz przeszkadzał jej i odpychał ze wstrętem.

Oto, biskup jednego miasta, dowiedziawszy się, że święty dla nauczania miał tam przybyć, wyszedł z ludem na jego spotkanie aż hen za miasto. Franciszek duchem Bożym przewidział, że tym razem wszystka chwała wyłącznie spłynąć miała na jego osobę. Gdy go więc biskup tak uroczyście prowadził, święty usunął się na bok i wlazłszy do kupy świeżo rozrobionej do lepienia garnków gliny, zaczął ją rubasznie deptać. Rzecz naturalna, że biskup z ludem zaraz za głupiego go poczytali i rozeszli się z wyrazem pogardy na ustach - święty zaś dziękował gorąco Panu Bogu że go od pokusy pychy wyratował.

Św. Franciszek głoszeniu słowa Bożego z woli Najwyższego się poświęciwszy, wszędzie z tem słowem dotrzeć pragnął. Lecz często niepokonanie, zdawało by się, przeszkody na drodze mu stawały. Każdy by się ich uląkł - jeden Franciszek czoło odważnie im stawiał, z niemi walczył i - je pokonywał.

I tak, gdy przybył pewnego razu do miasta Imole dla głoszenia właśnie słowa Bożego, udał się wpierw, jak to zawsze czynił, do miejscowego biskupa i prosił go pokornie o pozwolenie. Lecz biskup rzecze gniewnie: "Wystarczy, gdy ja będę tu miewał kazania". A św. Franciszek cóż czyni? Czy odchodzi? Tak, odchodzi, ale poto tylko, by nim biskup z gniewu ochłonąć zdołał, znowu powrócić i tąż prośbę poraz wtóry, a jeszcze pokorniej, przedłożyć. Biskup rozgniewał się jeszcze bardziej, ale gdy mu gorliwy Sługa Boży tak słodko tłumaczył: "Przecie gdy Ojciec wypędzi syna jednemi drzwiami, on z miłości, którą ma ku Ojcu, drugiemi wchodzi" - biskup zmienił oblicze i uściskawszy natrętnego Apostoła, zezwolił mu i jego Braci po całej diecezji swej miewać kazania.

Lecz nie tylko od poszczególnych biskupów doznawał św. Franciszek w kaznodziejskiej pracy utrudnień - i otoczenie Papieża niezbyt chętne mu było. Ale święty i tem się nie zraża, lecz dowiedziawszy się, iż bracia jego z powodu braku listów od Stolicy św. nieraz źle byli przyjmowani albo nawet wypędzani, staje przed Papieżem otoczonym granem kardynałów i tu, wobec takiego audytorjum, on ubogi, nędzny i za szaleńca okrzyczany Franciszek, tak pięknie i porywająco przemówił, że dostojni słuchacze, wzruszeni i pokonani wszyscy co do jednego, za świętym żebrakiem i jego Zakonem się opowiedzieli. Papież zaś pod wrażeniem tego kazania wręczył im pisemne pozwolenie na miewanie wszędzie kazań.

Odtąd więc św. Franciszek i jego Bracia nie doznawali od władz kościelnych przeszkód w swej apostolskiej pracy. Lecz czyż tem już zadowoliło się gorące serce Apostoła Chrystusowego?

Nie! On, ten miłośnik nawet istot nierozumnych, chciał i one do chwalenia Stwórcy nakłaniać; i jak świadczy św. Bonawentura, sposobność do tego nieraz mu się nadarzała. I nie dziw, bo zwierzęta, bo ptaszki do stóp świętego przecież same się cisnęły i kroczyły nieraz za nim jak za Adamem w raju, gdy się jeszcze Bogu nie sprzeniewierzył.

Przypomnijmy sobie choć jedno takie kazanie z pośród wielu.

Oto przechodząc raz św. Franciszek w swej pracy apostolskiej przez pewną wioskę, ujrzał tam szereg pięknych, rozłożystych drzew, a dwa z nich obsypane były różnorodnemr gwarliwem ptactwem. Zaraz też, nie namyślając się długo, zwraca się do tych śpiewaków przyrody, uciszyć się i zbliżyć każe; gdy zaś posłuszne ptactwo zleciało się do stóp świętego, zaczął miłośnik Boga i stworzenia głosić im dobrodziejstwa Stwórcy, im udzielone. A gdy skończył, ptactwo z wdzięczności za tę naukę poczęło otwierać dzióbki i trzepotać skrzydełkami i nie odleciało, aż je pobłogosławił. Wtedy dopiero w cztery strony świata, wedle krzyża uczynionego przez Sługę Bożego przy błogosławieństwie, się rozbiegło.

I takich kazań miał św. Franciszek wiele, jak gdyby dosłownie pojmował słowa Chrystusa: "opowiadajcie Ewangielję wszystkiemu stworzeniu". On je wszystkie kochał, a że kochał w Bogu, więc też im dobroć i wielkość Jego głosił.

Dziwniej jeszcze, a to ze względu na sposób wygłoszenia, odbyło się inne Świętego kazanie. Oto rzekł do jednego z nowicjuszów: "Chodźmy, bracie, na miasto, powiemy kazanie". I poszli. Prowadził św. Franciszek nowicjusza wprzód poprzez najruchiiwsze ulice, potem i w zaniedbane zaułki weszli, okrążyli miasto całe, a święty nie myślał się zatrzymać. Wreszcie byli już z powrotem u furty klasztornej, czem zdziwiony towarzysz zapytał: "Ojcze przecież obiecałeś powiedzieć kazanie". A Święty: "Czyż go nie powiedzieliśmy? Chodząc tak skromnie po całem mieście najskuteczniej przecież przemawialiśmy przykładem naszym".

I zdumiał się towarzysz - i my pewnie się zdumiewamy, ale, że kazanie takie najwięcej zrobi, zaprzeczyć niepodobna.

Napracował się, namozolił już tyle ten niestrudzony Apostoł Chrystusa, przeszedł wzdłuż i wszerz ze słowem Bożem na ustach włoską ziemię - gdy wtem myśl jakaś zawitała mu do głowy. I jaka? Czy może, by już wypocząć nareszcie, podeprzeć ustawiczną a natężoną pracą skołatane siły, poratować zrujnowane zdrowie?

O nie! seraficki ten Apostoł coś innego miał w planie. Oto pragnął teraz zanieść i poganom światło ewangelicznej prawdy i tam śmiercią męczeńską uwieńczyć swą pracę.

Wtem rozeszła się wieść, że oddział Krzyżowców wyrusza właśnie do Egiptu na walkę z Turkami. Święty dowiedziawszy się o tem, zaraz radośnie braciom ogłasza: "Bracia możem pójść do pogan na męczeństwo!" Towarzysze równem pragnieniem śmierci za wiarę św. rozpłomienieni, w znacznej liczbie zgłosili się do wyjazdu. Przychodzą na brzeg morza. Wstąpili na okręty - i poniósł burzliwy żywioł tych krzyżowców nie miecza, lecz krzyża, nie pomsty, lecz przebaczenia, nie śmiercionośnych, lecz śmierci szukających - poniósł aż do Egiptu. Gdy wylądowali pod Damiettą, pomodliwszy się gorąco, przekroczyli straże i stanęli w pośród pogańskiej dziczy. Zaraz też, z wściekłym okrzykiem tryumfu, jak stado wilków na bezbronne owieczki, rzucili się na nich Turcy i powiązawszy, okrutnie pędzili odrazu na miejsce stracenia. Wtedy św. Franciszek rzekł do straży: "Do Sułtanaśmy posłani!" Usłyszawszy te słowa barbarzyńcy zaraz ich odprowadzili do Sułtana.

1 stanęli żarliwi Biedaczkowie ewangeliczni przed przepotężnym tyranem, a śmiało i pełni odwagi, na wszystko gotowi. Sułtan zdziwiony ich spokojem, zapytał szyderczo: "Coście wy za jedni i kto was tu przysłał?" A św. Franciszek duchem Bożym wzmocniony rzekł: "Wiedz o Sułtanie Cesarzu, iż z rozkazu najpotężniejszego Króla Królów, bo samego Boga my tu przychodzimy. Ty, Sułtanie, jesteś tego Pana sługą, cała zaś władza, którą dzierżysz, w zastępstwie Jego i z Jego ręki ci jest dana - a mimo to, nie znasz Go wcale, nie czcisz, ani Mu służysz, lecz fałszywych sprowadziłeś sobie bogów. Przeto On, Bóg prawdziwy, ulitowawszy się nad twem zaślepieniem, posłał nas do Ciebie, byśmy ci Go opowiadali i Syna Jego Jezusa Chrystusa, który Krwią Swoją Najświętszą wszystkich ludzi odkupił, od piekła wybawił i chwałę wieczną im wysłużył".

I długo jeszcze wykładał ten nieustraszony Sługa Chrystusowy prawdy wiary ewangelicznej, aż kończąc zawołał głosem donośnym: "O Sułtanie, otwórz oczy i uszy rozumu twego, a nie chciej pogardzać poselstwem, które teraz do ciebie Król wieczny czyni! Dopuść, aby wstąpiła łaska do serca twego, a wtedy ten Pan Najwyższy, który ci zlecił królestwo ziemskie, daleko większe i zaszczytniejsze panowanie w niebie na wieki ci zgotuje Gdybyś zaś zatwardził serce twoje na to wołanie, to wiedz iż, prędzej czy później, wpadniesz w ręce tego sprawiedliwego Boga i karanie wieczne cię nie ominie".

Gorące i natchnione były słowa Świętego, natchniony również wyraz twarzy, to też wszyscy obecni, a zwłaszcza Sułtan, trwogą przejęci zostali. Po pewnym czasie ochłonął Sułtan nieco i, rzecz dziwna, łagodnie, głosem drżącym wypytywać zaczął o różne sprawy, tyczące się Chrystusowej wiary i zbawienia duszy. Trudno mu jednak było porzucić swoje tradycje i pewnie na śmierć się narazić; to też na zapytanie stanowcze Świętego, czy chce być ochrzczon, wymijające dawał odpowiedzi. Święty Franciszek, widząc to wahanie się Sułtana, chciał w jego oczach przejść próbę- ognia, lecz gdy ten nie zgodził się na to, poznał Święty, że tych więzów rozerwać nie zdoła i po dłuższym pobycie w Egipcie i głoszeniu tam objawionej prawdy, na co mu Sułtan listy bezpieczeństwa wystawił, powrócił z towarzyszami do Ojczyzny.

I na tem kończę już śledzenie działalności kaznodziejskiej świętego Franciszka, a tylko wspomnę jeszcze o radach, jakie ten dobry Ojciec dawał swym synom, gdy ich na zdobywanie dla Chrystusa zbuntowanego świata rozsyłał. "Idźcie - mówił im - idźcie między ludzi, ogłaszając im pokój. Opowiadajcie im pokutę na odpuszczenie grzechów. Bądźcie cierpliwymi w znoszeniu ucisków, czujnymi w modlitwie, mężnymi w- troskach, a w mowie skromni, w postępowaniu poważni, za dobrodziejstwa wdzięczni, a za to wszystko królestwo niebieskie odzierżycie". A wtedy oni, synowie jego, padli mu do nóg - i poznał św. Franciszek w ich sercach trwogę, więc pocieszał, zachęcał i wzmacniał.