Z wyznań nawróconego literata

Na koniec nadszedł dzień mojego zupełnego nawrócenia. Poprzedziły go jednak tak straszne przejścia, że drżę na samo ich wspomnienie i ledwie pióro utrzymać mogę. Muszę jednak opisać je, aby pokazać, jak wielkiem było miłosierdzie Boże nad biednym, żałującym grzesznikiem. Od świtu aż do zmierzchu błądziłem po lesie. Byłem zgnębiony, że Bóg nie zsyłał mi żadnej pociechy w mych cierpieniach; klękałem chwilami, błagając Go o pomoc i prosząc, aby odjął od ust mych ten kielich goryczy. Ale nie otrzymałem ani odpowiedzi, ani ulgi. Słyszałem tylko głos szatański, mówiący o rozpaczy i o śmierci.

- Łaski, o Boże! - wołałem.

- Niemasz dla ciebie zbawienia - odpowiadał szatan. Padłem na ziemię, załamując ręce i mówiłem: Prawda,

o Boże, w nieświadomości swej bluźniłem przeciw Tobie lat tyle pismem i słowem, ale wszak odkąd tak cudownie mi się objawiłeś, nie mam sobie takiego grzechu do wyrzucenia.

Jakby w odpowiedzi na to, usłyszałem szyderczy głos szatana: Przypomnij sobie, że w sierpniu jeszcze krytykując "Les Foules de Lourdes" Huysmans"a, zbezcześciłeś Kościół i zelżyłeś Najśw. Pannę. Widzisz więc, że sam się łudzisz, biorąc chwilowe uniesienie poety za szczere nawrócenie i że w gruncie rzeczy nienawidzisz katolicyzmu, a nienawiść ta wybucha w tobie z żywiołową siłą przy każdej sposobności.

Ja: - Wprost nie pojmuję, jak mogłem zrobić coś podobnego. Działałem chyba pod wpływem jakiejś aberacji umysłowej. Jest to zatem jeden grzech więcej, za który calem sercem, żałuję.

Szatan: Dajże pokój, nawet twój żal za grzechy jest tylko urojeniem, chorobliwym wytworem twej wyobraźni.

Ja: - Wcale nie. żal mój zupełnie jest szczery i choć zdaje mi się chwilami, że mię Bóg opuścił, wiara moja w Niego jest niezachwiana. Niechaj mię potępi, jeślim na to zasłużył, ale niech wiem przynajmniej, że widzi mój żal i słyszy moje modlitwy.

Szatan: - Przypuśćmy, że żal twój istotnie jest szczery. Niemniej jednak ostatnia wina przepełniła miarę twoich występków. Dlatego żadnej pociechy z nieba nie otrzymujesz. Napróżno żałujesz za grzechy, zgubiony jesteś bez ratunku.

Ja: - Niestety, może tak jest rzeczywiście... co pocznę?

Szatan: - To bardzo proste. Skoro Bóg cię odpycha, skoro życie twoje stało się jednem pasmem cierpień, najlepiej byłoby umrzeć. Jeżeli w życiu przyszłem czekają cię męczarnie, możesz być pewien, że nie będą straszniejsze od obecnych. Zresztą wierzaj mi, niemała to przyjemność dla potępionych, że się sprzeciwiali Bogu i lekceważyli Jego przykazania.

Ja: - Ależ to straszne! Wszak na drzwiach piekła widnieje napis: "Wy, którzy tu wchodzicie, porzućcie wszelką nadzieję". A ja, choć Bóg mię odrzuca, choć przerażenie mię ogarnia, czuję, że nie powinienem jeszcze rozpaczać.

Szatan: - To złudzenie i gra imaginacji! Raz przecie zrozum, że gdyby Bóg chciał ci przebaczyć, nie pozwoliłby ci tak strasznie cierpieć. To logiczne, to fakt. Umysł twój musi być bardzo zmęczony, jeżeli tego nie spostrzegasz.

Ja: - Mój Boże, sprawiedliwie mię dotykasz, lecz niechże przynajmniej głos ten raz umilknie.

Szatan: - Czy sądzisz, że Bóg cię słyszy? Jesteś zgubiony, zgubiony, zgubiony!

Ja: - Mój Boże, cóż mam począć?

Głuche milczenie zaległo. Noc zaczęła zapadać w lesie, cała natura układała się do snu. Z uroczyście milczącego boru wznosiła się ku gwiaździstemu niebu mgła błękitna, jak dym kadzidlany wieczornego nabożeństwa. Ale uroczysta cisza w przyrodzie nie dawała mi ukojenia. Szedłem przez las z głową schyloną, ze złożonemi rękoma i wzdychając, powtarzałem: Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił? Powróciwszy do zajazdu usiadłem do przygotowanej dla mnie wieczerzy i usiłowałem jeść. Lecz było to niepodobieństwem, bo mi każdy kęs stawał w gardle, a jednocześnie czułem, jakby mi ktoś sztyletem serce przebijał.

Udałem się na spoczynek. Sądziłem, że po tem zmęczeniu będę mógł spać cośkolwiek. Lecz było to złudzenie; przeciwnie, zaledwie przymknąłem powieki, rozpoczęła się we mnie najstraszniejsza z walk, jakie dotąd przetrwałem. Na pół drzemałem, gdy naraz, wszystkie grzechy przedstawiły mi się w najstraszniejszych postaciach i całe dawniejsze życie roztoczyło się przed oczyma mej duszy. Widziałem, jakby ściek o czarnych ścianach pokrytych oślizgłą roślinnością, z których spływała wilgoć odrażającej woni. Na dnie, pokrytem błotem, pełzały i roiły się całe gromady ropuch, żmij i salamander. Z przerażenia czułem, że się w jakąś przepaść zapadam, gdy znów usłyszałem głos szatański: - Oto obraz twej duszy. Czy rozumiesz nakoniec, że nic jej nie może oczyścić? Daremne były twoje modlitwy, zawiodła cię śmieszna nadzieja w Boga,, który się tobą brzydzi.

Zabij się nakoniec, tchórzu! Zdawało mi się, że jakieś potworne, konwulsyjnie wykrzywione twarze otaczają mię i wyją wśród wybuchów szalonego śmiechu: - On się zabije, zabije! W jednej chwili usiadłem na łóżku, drżąc na całem ciele. Dusiłem się - zimny pot spływał mi strumieniami z czoła.

O tak - zawołałem - dość już tych cierpień. Pozbawię się życia... Natychmiast przyszło mi na myśl, że jeden z moich przyjaciół, mieszkający w Fontainebleau, miał rewolwer, z którego mechanizmem niedawno mię zaznajomił. Widziałem z niezwykłą jasnością szafę, w której był schowany, nawet półkę, na której leżał. - Jutro - powiedziałem sobie - pójdę do niego; zabiorę mu pokryjomu tę broń i zastrzelę się w jakim samotnym zakątku lasu. Gdym wymawiał te słowa, wzniosłem oczy do sufitu i ujrzałem hak od lampy. Po co mam zwlekać do jutra - pomyślałem - lepiej zaraz się powieszę. Gdybym tylko miał sznur pod ręką... Natychmiast głos szatański szepnął: Owszem, nowy zupełnie sznur jest w szafce obok kominka.

Wyskoczyłem z łóżka, aby pobiec do szafki. Ale wtedy uczułem się jakby rozdwojony. Jedna połowa mojej istoty pragnęła samobójstwa niezwłocznie, bez namysłu. Druga, opierała się i w myśli wzywała pomocy, a w czasie tej walki zdawało mi się, że wkoło mnie rozpętał się istny huragan bluźnierstw i niecnych przekleństw.

Wtedy dopiero spostrzegłem, że jedną ręką trzymałem się konwulsyjnie poręczy łóżka, a drugą obcierałem obfity pot i łzy spływające mi po twarzy. - No, tylko trochę odwagi - mówił szatan - za chwilę będzie już po wszystkiem. Puściłem poręcz i szedłem ku szafce... Już trzymałem klucz, aby ją otworzyć,, gdy naraz oślepiające światło zalało moją w ciemności pogrążoną duszę. Zatrzymałem się nagle i usłyszałem - przysięgam na moje zbawienie - jak ten głos niebiański, tak dobrze mi znany, zawołał: - Bóg cię nie opuścił. - Upadłem na kolana i łkając, szeptałem: Dzięki Ci, dzięki o Boże!

I w tej chwili zdawało mi się, że widzę Chrystusa na krzyżu uśmiechającego się do mnie z wyrazem nieskończonego miłosierdzia, a jednocześnie czułem, że moc szatańska nademną została złamana, a duszę moją napełnia błogość i spokój. Klęczałem zdumiony, zachwycony, przepełniony wdzięcznością, nieustannie powtarzając: Dzięki Ci Boże, zbawiłeś mię!... Potem przyszła mi na myśl ostatnia wycieczka do Cornebiche i zrozumiałem, że to Marja pospieszyła mi z pomocą w najwyższem niebezpieczeństwie. Postanowiłem więc pójść złożyć jej dzięki, skoro świtać zacznie: Przypomniałem sobie słowa, wyrzeczone w lesie Fontainebleau przez owego księdza: "A Słowo ciałem się stało"...

Pod wpływem «tego błogiego wspomnienia przetrwałem na klęczkach aż do rana, powtarzając: Dzięki Ci, Panie, dzięki Najświętsza Panno, żeście mię uratowali od niechybnej śmierci. Noc upływała, a ja straciłem poczucie czasu. Ujrzawszy różowy brzask przedzierający się poprzez szpary okiennic, wyszedłem i skierowałem się ku kapliczce Najśw. M. P. Łaskawej. Jednym tchem zaszedłem pod górę, nie zważając nawet na przeszkody zagradzające ścieżkę! Znalazłszy się na szczycie Cornebiche, upadłem przed Matką Boską, czołem dotykając ziemi. Byłem tak wzruszony, że początkowo mogłem jedynie płakać. Ale to były słodkie łzy, oczyszczające moją duszę z grzechów. Uspokoiwszy się nieco, rzekłem do Marji: A teraz skończ swe dzieło. Odtąd należę już do Ciebie i pewien jestem, że mi wskażesz, co nadal mam czynić, by stać się zupełnie dzieckiem kościoła. Długo tak klęczałem na progu kaplicy, pełen wdzięczności i uwielbienia, z rękoma złożonemi, oczyma utkwionemi w niebo, a cała moja dusza unosiła się ku Bogu na skrzydłach modlitwy.


Myśli

O ty, który odkładasz z dnia na dzień nawrócenie się do Boga; wieszli ty, czy dzisiejszy dzień, nie będzie ostatnim dla ciebie? (Św. Augustyn).

Ten, który chce Panu Bogu służyć i życie odmienić, powinien przedewszystkiem i z głębi swego serca uczuć szczytność swego zamiaru. Powinien zrozumieć, że jego przedsięwzięcie jest największą rzeczą. Powinien tedy wierzyć, że niema innego skarbu, innej mądrości, innego celu; tylko ten jeden. (Błog. Ludw. z Grenady).

Dowodem wiary są uczynki. (Św. Bernard).