Kościół a Państwo.
Bazylika św. Piotra w Rzymie
Bazylika św. Piotra w Rzymie.

W mieście Z. w gimnazjum zadzwoniono na przerwę. Za chwilę z szerokich drzwi wchodowych poczęły się wysypywać gromadki rozweselonej młodzieży. Ma się rozumieć najpierw z hałasem i śmiechem wybiegli malcy, za nimi z większą już powagą wysuwali się starsi uczniowie, na końcu ukazało się i kilku profesorów. W czasie przerwy również znać było owe rozgraniczenie. Młodzi bawili się, uganiali a przytem nie żałowali gardła. Choć niejeden wyszedł z klasy z kwaśną minką, to na podwórzu szkolnem odzyskiwał humor. Starsi w mniejszych lub większych grupach przechadzali się wzdłuż i wszerz a tylko niekiedy wśród rozmowy potężnym wybuchali śmiechem Profesorowie od czasu do czasu mieszali się w ten wir (najczęściej dla poskromienia jakichś wybryków). Zresztą gawędzili osobno.

Właśnie jeden z profesorów począł przeglądać najnowszy numer gazety. - Cóż tam słychać, spytał go stojący tuż obok kolega, niema jeszcze przesilenia gabinetowego?

- E, daj pan spokój, odparł z uśmiechem zagadnięty przecież i posłowie chcą parę dni odpocząć, co dnia nie będą nad nowym gabinetem radzić. Ale, widzi pan, znowu wyciągnięto sprawę stosunku Kościoła do państwa.

- Doprawdy nie rozumiem, dlaczego nad tem czas tracą.

- No, bądź co bądź, ten zobopólny stosunek to rzecz ważna i nie można go tak na prędce załatwiać.

- Ależ ja wogóle sądzę, że ta sprawa jest dziś, jak to mówią, nie na czasie. Religja jest rzeczą prywatną, duchową, odnoszącą się do wewnętrznych przekonań, a państwo zajmuje sprawami publicznemi; zatem niema tu właściwie punktu stycznego. Niech sobie Kościół idzie swoją drogą, państwo swoją. Każde z nich ma swój odrębny cel, odmienne prowadzące do tegoż celu środki, a więc obejdzie się bez porozumienia.

- Po głębszem zastanowieniu z pewnością zmieniłbyś pan swoje zapatrywania.

- Wątpię.

- Przedewszystkiem chociażby religja była rzeczą tylko prywatną, to i tak państwo powinnoby się o nią starać. Bo religja jest największem dobrem człowieka; religja nas uszlachetnia, całemu życiu naszemu odpowiedni nadaje kierunek, podtrzymuje nas w pracy, cierpieniu, uczy patrzeć na świat z wyższego punktu, tłumaczy takie zagadnienia, których rozum, swym własnym zostawiony siłom, nigdyby sobie nie wyjaśnił. Jeśli tedy państwo stara się o mienie prywatne swych obywateli, jeśli dba o rozwój sztuk i nauk, to tem więcej dbać winno o rozwój życia religijnego. Ponieważ religja pożyteczną i potrzebną jest dla każdej jednostki więc potrzebną i pożyteczną jest dla państwa.

Pozatem państwo jako takie (a nie tylko ze względu na tworzących je ludzi) winno być religijne. Któż bowiem dał człowiekowi popęd do zrzeszania się, do łączenia się z innymi ludźmi dla wspólnej obrony i wspólnego dobra? Ten kto mu dał rozumną naturę, a więc Bóg. A zatem społeczeństwo u samego rdzenia, u samej podstawy zależy od Boga. Dlatego też winno swoją zależność okazać na zewnątrz, czyli innemi słowy winno być religijnem.

Zresztą by jakieś państwo mogło się utrzymać w bycie, musi mieć jakiś zasób praw moralnych. Na nich dopiero może oprzeć swą wewnętrzną organizację. Sama siła fizyczna nie wystarczy. Proszę sobie wyobrazić jakiś naród, kraj jakiś, gdzie jedynym hamulcem występków i namiętności, byłyby więzienia i karabiny. Zapanowałaby tam siła pięści; największymi zbrodniarzami byliby ci, którymby powierzono pilnowanie społecznego porządku. Ale właśnie owe prawa moralne nadające państwu spójnię i siłę, wypływają z zasad religijnych. A więc znowu wniosek, że państwo nie może religją pomiatać, bo pomiatając nią siebie podkopuje.

- Ależ, proszę pana, mnie chodziło głównie o stosunek Kościoła do państwa, a nie o potrzebę religji.

- To są rzeczy jak najściślej związane. Bo jeśli państwu jakaś religja potrzebna, to wkażdym razie nie zmyślona, ale prawdziwa. A że my katolicy aż nadto mamy dowodów, że religja prawdziwa, objawiona utrzymuje się i przechowuje w Kościele, więc rzecz prosta, iż państwo, mając wśród swych obywateli większość katolików, winno z Kościołem żyć w zgodzie, owszem winno Kościół wspomagać.

Nadmienię tu jeszcze, iż wbrew pańskim przekonaniom śmiem twierdzić, że między społecznością kościelną a świecką wiele jest punktów stycznych. Co prawda, jak w rzeczach czysto duchownych (rozdzielanie świętych Sakramentów, głoszenie słowa Bożego i t. d.) całkowicie niezależnym jest Kościół, tak w rzeczach czysto doczesnych (n. p. w sprawach majątkowych, w wymierzaniu kar za przekroczenia praw i t. p.) niezależnem jest państwo. Ale są rzeczy, jeśli tak można powiedzieć, pośrednie, mieszane, w których częściowy udział ma państwo, a częściowy Kościół. I w tym względzie porozumienie jest konieczne. Takie porozumienie w formie prawnej zawarte nazywa się konkordatem.

- A gdy mimo to z nieprzewidzianych przyczyn jakieś starcie między Kościołem a państwem wyniknie, któż ma ustąpić?

- W teorji, jeśli obie strony mają równe prawa, winno ustąpić państwo. Wyższość bowiem społeczeństwa zależy od celu. Ponieważ zaś Kościół prowadzi ludzi do celu nadprzyrodzonego, państwo zaś ma na oku tylko cel doczesny, przyrodzony, więc Kościół, bezwzględnie rzeczy biorąc, stoi ponad państwem.

W praktyce, w takich wypadkach Kościół skłonny jest do możliwych ustępstw.

Biedny profesor (człowiek zresztą poczciwy i na ogół szanujący religję, jednak w rzeczach religijnych nie bardzo uświadomiony) nie wiedział, o co zahaczyć. By ukryć pomieszanie, dość niezręcznie zwrócił rozmowę na inny temat. Na szczęście za chwil parę odezwał się znowu odgłos dzwonka. Uczniowie z widoczną niechęcią i pewnem ociąganiem się wracali do sal szkolnych. Zapewne niejeden wolałby bawić się choćby trzy godziny, niż tam siedzieć i przytem narażać się na złą notę i tym podobne studenckie nieprzyjemności.

Za uczniami podążyli zwolna i profesorowie. Ten co kruszył kopje w obronie rozdziału Kościoła od państwa był trochę nieswój, jak zresztą każdy człowiek, któremu się sprzeczka nie uda.