Wrażenie protestanta przy nawróceniu

Nie mogłem już dłużej zwlekać z poddaniem się Kościołowi. Wiara moja była nazbyt silną, wola nazbyt stanowczą, moja zewnętrzna niezależność zbyt pewną, abym, w razie zaniedbania, mógł liczyć na jakikolwiek wzgląd uniewinniający. Po niejakim czasie, po niezmiernie słabem wahaniu, wobec ważności i rozległości skutków, udałem się do proboszcza najbliższego mi katolickiego kościoła, aby, przedstawiwszy mu moje położenie, zapytać co dalej czynić. Oddawałem się tą drogą w ręce Kościoła, który miał określić środki w celu przejścia mojego na jego łono.

Na razie spotkałem i tutaj mało zachęty do dalszego działania, poczułem się raczej w moim zapale powściągnięty, nawet ostudzony. Miałem raz jeszcze troskliwie przemyśleć i doświadczyć wszystko, nad czem już tak długo rozmyślałem i czego doświadczałem. Przy tem wszakże otrzymałem teraz wskazówki, co do katolickich apologetycznych książek, które pogłębiły moją wiedzę o istocie wiary katolickiej i dały mi broń do przeciwstawienia się jej wrogom i ich napaściom bez względu na to, jak bardzo krytycznie się już na nich zapatrywałem. Przekonywałem się coraz więcej, że znalazłem prawdę i współmiernie z nią wzrastała pewność mego postanowienia. Protestancki sposób myślenia nie został jeszcze wykorzeniony z mego umysłu, bo wciąż starałem się z wyższego duchowo stanowiska rozstrząsać sprawy Kościoła katolickiego, bo wciąż chciałem o jego prawdzie lub nieprawdzie wydać nieomylny sąd, chociaż skłaniałem się do uznania jego prawdziwości. Jednak coraz więcej i więcej zacząłem pojmować, że to przeciwnie Kościół święty miał prawo mnie sądzić i wydawać wyroki, którym powinienem się poddawać, że on mnie swą mądrością nieskończenie przewyższa. To mi przychodziło często na myśl przy wielu szczegółach, które miałem ochotę krytykować. Zawsze byłem zmuszony uznać, że to mnie zbrakło odpowiedniego zrozumienia, bo dostrzeżone braki znikały w głębinie prawdy, której na razie nie dostrzegłem. Po wielokrotnych, podobnych doświadczeniach, zmuszony byłem stanąć zasadniczo na katolickiem stanowisku, wszystkie nauki przyjmując z góry za prawdziwe, jako od Kościoła pochodzące i starać się tylko dokładnie je pojąć, i według możliwości treść ich prawdy całkowicie wyczerpać. Wobec protestanckich nauk zachowałem stale moją samodzielność, moją wyższość w sądzeniu, i nigdy nie odczuwałem ujemnych stąd skutków. Dlaczego ja nie miałbym mieć swojego zdania, skoro je ma każde wyznanie, każdy kierunek, każdy teolog z osobna. Wobec ważnej po wszystkie czasy jednakiej mądrości Kościoła katolickiego, głoszonej przez usta pierwszego lepszego prostego księdza padam w pokorze na kolana. Wobec Jego dwudziestowiekowego doświadczenia, moja wiedza jednodniowa nie może nawet stanąć do współzawodnictwa.

Przygotowawcze rozmowy z mym duchowym doradcą, człowiekiem gorącej pobożności i rozległej wiedzy teologicznej, stały się stopniowo systematycznem nauczaniem przeciągając się, z powodu dłuższych przerw, od początku grudnia aż do wiosny. Cierpliwość moja była wystawiona na ciężką próbę. Poza tem - zamiary moje z pewnych względów nie pozostały tajemnicą. Byłem narażony na zrozumiałe i naturalne, ale bezcelowe odradzania i perswazje ze strony krewnych i duchownych, które wszakże zabierały mi dużo czasu i obrażały moje nowe uczucia. Niebezpieczeństwo przykrych nieporozumień okazało się niebawem. Dziękowałem Bogu, kiedy wreszcie mógł być wyznaczony dzień mego przyjęcia do Powszechnego Kościoła, i teraz dopiero zawiadomiłem o tem mych katolickich krewnych, prosząc ich o modlitwę za mnie.

Przekonałem się z ich żywej radości, że poprzednia powściągliwość nie pochodziła z obojętności, dowiedziałem się też o powodach tej rezerwy. Nie dowierzając, że uczynię stanowczy krok, nie spodziewając się, że nie zawaham się przed nawróceniem, obawiali się przez dawanie mi wskazówek co do swojej wiary, przez rozszerzenie mojego poznania, obciążać mnie odpowiedzialnością, nie osiągając niczego pozytywnego. Było to stanowisko, pełne może miłości chrześcijańskiej, ale na które zgodzić się nie mogłem. Odpowiedziałem, że według mego zdania, każdemu należy udzielać pomocy, kto pomocy żąda, jakiekolwiek stąd skutki wypłynąć mogą. Czy miałem słuszność? - Nie chcę tego bezwarunkowo twierdzić, przynajmniej nie chcę przesądzać dla każdego poszczególnego wypadku, czy wogóle poważnie pożądałem pomocy? Istnieje przecież inne, i skuteczniejsze podtrzymanie, przy którem nie potrzeba się obawiać odmowy i niekorzystania - jest to modlitwa za kogoś. Wiem teraz, że tego rodzaju pomocy mi nie poskąpiono.

Samo jednak przystąpienie do Kościoła i przyjęcie pierwszej Komuji św. wywołało zmiany, które mną wstrząsnęły do głębi. Dotąd przyjęcie do Kościoła [Kościoła] uważałem za ostatnią formalność, przez którą otrzymam prawo katolika i która nałoży na mnie odpowiednie obowiązki. Komunję Św., niezależnie od dogmatycznych różnic, pojmowałem mniej więcej tak, jak protestancką wieczerzę. Sądziłem, że wpływ dobroczynny będzie zależny od usposobienia, z jakiem się przystępuje, a raczej będzie polegał na dodatniem odziaływaniu dzielnego i wzmocnionego tą świętą czynnością usposobienia, na życie wewnętrzne. Jakże inaczej rzecz się miała w rzeczywistości! Dobra wola wiary, usposobienie - były potrzebne bezwątpienia: to zupełnie zrozumiałe, ale działanie, ale łaska osiągnięta - przewyższały zużyte siły nieskończenie, niewypowiedzianie, potężnie! Oba czyny, ale przedewszystkiem, Komunja Św. udzieliły mi potężnej, mistycznej, mocy, całem mojem wnętrzem ludzkiem wstrząsnęły, duszę podniosły na wyżyny szczęścia, których dotąd nie przeczuwała, ani zrozumieć mogła.

Teraz dopiero pojąłem tajemnicę wpływu Kościoła katolickiego na ludzi każdej warstwy, każdego stanowiska, każdego poziomu umysłowego. Miał on do rozdania podarunek, z którym nic na ziemi równać się nie mogło, podarunek, który dla każdego wiernego równą korzyść zawierał, niezależnie od stopnia zrozumienia, chwilowego nastroju, poziomu, oświecenia i rozwoju, - dar dla ciała i ducha, uświęcający ciało, a duszę Boskiem światłem napełniający. Brak, który tak dotkliwie odczuwałem w kościele protestanckim, opierającym się na rozmyśle, na zastanowieniu, tutaj został usunięty. Chrystus zadośćuczynił w zupełności ludzkim stosunkom. Sam się oddał na pokarm i podarował spożywającemu, w istotnie oaczuwanem szczęściu, świadomość wiary, broń prawdy chrześcijańskiej.

Jakaż to zdobycz dla mnie niespodziana. Wprawdzie i poprzednio odczuwałem prawdziwe i wielkie szczęście, przyjmując chrześcijańskie zasady wiary z niezachwianem przekonaniem, ale szybko to szczęście się mąciło, z jednej strony, wskutek pewnych rozczarowań, z drugiej ze względu na to, że nie było ono dostępne dla większości moich bliźnich. Za wiele się nań rozmysłu składało. Tutaj rzecz się inaczej miała. Tutaj największy prostak bez trudności mógł jeszcze większego szczęścia dostąpić, a przez to dotrzeć do źródła tamtego szczęścia, które zapewniało bezpieczniejsze utwierdzenie w wierze. Tu nie chodziło o rozumowanie, ale o namacalne i odczuwalne rzeczywistości. Teraz dopiero, z chwilą mego przystąpienia do Kościoła katolickiego, z chwilą przyjęcia pierwszej Komunji Św., stałem się naprawdę katolikiem. Tajemnica została mi udzieloną.

W krótkim rzucie oka wstecz, na moją wewnętrzną przemianę, mogę jeszcze raz stwierdzić, że właściwych, wewnętrznych walk i niepokojów, które się zwykle w takich razach uważa za konieczne, nie odczuwałem wcale. Spokojnie i sta: rozwój posuwał się naprzód, raz prędzej, to znowu powolniej. Celem moim była prawda, a ponieważ ją widziałem w Chrystusie, więc Chrystus był moim celem. Dążeniem mojem i pragnieniem, było zbliżyć się Doń jak najwięcej, aż do zjednoczenia się w Sakramencie Ołtarza. Ziemskie organizacje, ziemskie instytucje, nie wchodziły tu w rachubę. Bez namysłu przekroczyłem granicę, skoro tego kierunek drogi wymagał, aby wejść w społeczeństwo Kościoła Chrystusowego, organizacji nadziemskiego pochodzenia, aby się z tem społeczeństwem pojednać. Wyrzuty sumienia z powodu złamania przyrzeczeń konfirmacyjnych, które niegdyś kościołowi ewangelickiemu ślubowałem, nie mogły mieć do mnie przystępu, bo do istoty nauki protestanckiej należy nauka, mówiąca, że śluby nie mogą obowiązywać, jeśli się sprzeciwiają osobistej wierze i najgłębszym przeświadczeniom. Bez uznania tej zasady, nie byłoby nawet możliwem ze stanowiska protestanckiego usprawiedliwić odstępstwa Lutra. Poza tem Kościół ma rację bytu, jako środek zbliżenia się do Chrystusa. Skoro więc kto przychodzi do przekonania, że jego kościół od Chrystusa go oddala, powinien jego szeregi opuścić. Dla mnie to przeświadczenie było tak wyraźnem, że uważałem za nieuniknione nawet wiekuiste rozłączenie z Chrystusem, nawet utratę zbawienia duszy, gdybym zaniedbał połączenia z Kościołem katolickim. A więc musiałem nawrócić się do Niego. Wyboru wolnego nie miałem. I gdyby mi przed 20 lub 30 laty była przedstawiona w prawdziwem świetle całość nauki katolickiej, sądzę, że ominąwszy wszystkie, tak uciążliwe teraz przebywane etapy, bezpośrednio stanąłbym, wobec ostatecznego położenia, któremu teraz ulec musiałem.

O ciekawych doświadczeniach, jakich mi dostarczył fakt mojego przejścia na katolicyzm, nie mam wiele do powiedzenia. Zauważę tylko, że z pewnej strony napotkałem o wiele bardziej wrogie stanowisko, niż gdybym stal się niedowiarkiem - protestantem, wolnomyślicielem, bezbożnikiem i kim gorszym jeszcze. Przekonałem się, że tak zwana tolerancja, wyrozumiałość obejmowała wszystko - oprócz prawdy. Wobec prawdy stawała zbrojna. I tem radośniej, z tem większą ufnością powitałem prawdę, bo właśnie ta napaść dawała jej świadectwo swoje; znaczyła ją nieomylną pieczęcią nienawiści.

Panno Przenajświętsza! któżby w Tobie nie pokładał ufności, gdy Ty ratujesz zrozpaczonych nawet?

Św. Bernard

Nie masz w świecie, tak ciężkiego grzesznika i tak pogrążonego w nieprawości, żeby sie nim brzydziła Marja i odepchnęła go od Siebie. Ol niech tylko zawezwie Jej ratunku, a miłosierna ta Matka dowiedzie mu, że może, że potrafi i że chce pojednać go ze Swoim najdroższym Synem.

Ludwik Blozjusz