Z drogi na misyjne żniwo.

Marsylia

Nocą opuszczam Rzym, miasto, gdzie tyle zabytków, kościołów wspaniałych, gdzie nawet spod ziemi potężnym akordem płynie od wieków, jak nigdzie na świecie: "Ciebie Boże chwalimy"!

Duży kawał drogi przejechałem, pogrążony we śnie. Rano z okien wagonu ujrzałem szeroką przestrzeń wody i mnóstwo uwijających się statków. Kolej szła nad krawędzią morza. Od Spezji przebijamy się licznymi tunelami przez góry. Zatrzymałem się jeszcze w ślicznym mieście Genui. Jako osobliwością świata, chlubi się to miasto cmentarzem: campo santo - gdzie groby zdobią pomniki największych artystów włoskich. Na zboczach gór pobudowano z białego marmuru ogromne galerie dla zmarłych; ponadto wielkie pole zasiane jest grobami. Na każdym grobie tkwi jakiś pomnik. Jak śniegiem usłana przestrzeń, tak bieli się cały cmentarz od marmurowych nagrobków, które w najróżnorodniejszych pomysłach wyrażają ból wobec śmierci. Na dłużej osobnej parceli jest cmentarz dzieci. Zwiędło, zaledwie pączkujące życie; na każdym grobie postawiony bielutki aniołek, bambino uskrzydlony.

Kościoły w Genui są piękne, ale wobec Padwy czy Florencji przedstawiają się skromnie.

W dalszej podróży zdążamy już do Marsylii, gdzie mamy rozpocząć drogę okrętem. Im bliżej jesteśmy francuskiej granicy, tym częściej i baczniej podgląda pasażerów policja włoska czy nie natrafi na wrogów faszyzmu, ukrywających się głównie we Francji. W rozmowie z podróżnymi spotkałem dwóch, którzy znali dawną "Galicję", ale po polsku nie umieli. Minęliśmy graniczną stację bez kłopotliwej kontroli pieniężnej i paszportowej i odtąd całą noc mieliśmy zupełny spokój. Pociąg sunął po "jasnym brzegu" przez francuską Riwierę. Następowały miejscowości o światowej sławie, a raczej niesławie: S. Remo, Monaco, Monte Carlo, Nizza, dokąd znoszą marnotrawni bogacze swe majątki na grę szulerską. Na te "świątynie" złota, zwisające nad samym morzem, lały się potoki świateł z elektrycznych reflektorów.

W tych miastach, obok ogromnych domów gry, są też niemniejsze domy obłąkanych i cmentarze dla samobójców. To miejsce ofiar gry hazardowej.

Port Marsylia
Port Marsylia - widok na bazylikę Matki Bożej Opiekunki.

Drogą nadbrzeżną ocierał się pociąg o wysrebrzone światłem księżyca morze. Wyrównana, spokojna, jasna przestrzeń wróżyła miłą żeglugę na jutro.

statek

Noc narzucała nam przemocą swe prawa - więc korzystając z osobnego przedziału, ułożyliśmy się na twardych ławach do smacznego snu.

Zbudził mię przedzierający się przez okno wagonu blask lamp. Osiągnęliśmy cel podróży lądowej: Marsylia. spiesznie oknami i drzwiami wyrzucamy nasz bagaż z nadzieją, że długi czas nie będzie nam dokuczał w żegludze. Na dworcu, łakomi na grosz informatorzy wyłapywali pasażerów na "Sfinks". Jednemu z takich powierzyliśmy nasze pakunki, by już je do okrętu dostawił. Musieliśmy go potem sowicie "ozłocić".

Miasto było jeszcze w gęstym mroku; ulice puste. Szukamy kościoła i przytułku na parę godzin.

Napotkana jakaś zacna stróżka wskazała nam blisko dworca dom Ojców misyj afrykańskich. Na dzwonek zaraz wychyliła się z okna na piętrze jakaś brodata twarz i za chwilę znaleźliśmy serdeczną gościnę. Pewnie św. Antoni, towarzysz naszej drogi skierował tu nasze kroki. W malutkim pokoiku odprawili Mszę św. Ojcowie, którzy tym samym stokiem mieli odpłynąć na misje do Egiptu. Jakie szczęście, bo nawet już na podróż mamy znajomych. Ojcowie ci tworzą stowarzyszenie głównie dla nawracania Afryki. W Polsce także otworzyli jeden dom. Po Mszy św. i śniadaniu należało załatwić podróżne sprawy w biurze żeglugi. Ale najpierw udaliśmy się do cudownej Matki Bożej Opiekunki: Notre-Dame de la Garde. Do Jej ołtarza przychodzą wszyscy Francuzi, wyruszający w podróż morską z tutejszego portu.

W drodze na odległy kraniec miasta odnosiło się inne wrażenie niż w miastach włoskich. Tam porządek, schludność, wdzięk, a tu... miasto duże, pierwszorzędny port, ruchliwe, ale brudne, zaśmiecone, wyboiste i to nawet na pierwszorzędnych ulicach jak u nas pośledniejsze miasteczko. No, nie zawsze można narzekać, że w Polsce najgorzej. Na wychwalanej francuskiej kulturze są też dziury.

Na wyniosłej, stromej górze stoi średnich rozmiarów kościół, panujący nad miastem, a na wysokiej wieży lśni złota statua Matki Bożej. Po stokach wiedzie asfaltowa droga. Lecz na szczyt można dostać się także kolejką linową. Wagonik niemal prostopadle wyniósł nas do podnóża kościoła. Ruch dość duży. Ale i tu nie wiele troszczono się o porządek. Po tym co w Marsylii widziałem, można być pobłażliwym na niejedno w Polsce.

W dolnej części kościoła sporo rozmodlonego ludu zamiejscowego. Więcej jeszcze na górze, gdzie w głównym ołtarzu jest duża figura Matki Bożej Opiekunki. Pobożna modlitwa ludu łatwo nas uniosła; modliliśmy się serdecznie, polecając się na daleką żeglugę Tej, "Której berła ląd i morze słucha, Której na pomoc błędny żeglarz wzywa"... Ołtarz płonął od świateł, odbijających się w licznych złotych i srebrnych wotach. Widocznie niejeden już doznał od M. Bożej Opiekunki ocalenia od rozszalałego żywiołu.

Ujmą dla majestatu i piękna świątyni są w kilku rzędach rozwieszone bardzo licho wykonane papierowe obrazy religijne.

Z wierzchołka góry rozlega się piękny widok na miasto i bezbrzeżną szarą płaszczyznę morską. Jak to pięknie będzie kiedyś w naszej Gdyni, gdy podobnie nad portem i szerokim morzem królować zacznie wspaniała bazylika, wzniesiona na wzgórzu w hołdzie dla Królowej Polski i Gwiazdy morza!

Spieszymy do biura żeglugi. Przydzielono nam kabiny na statku. Stąd już idziemy zagospodarować się na okręcie.

W porcie, zrośnięty z brzegiem stał okazały "Sfinks". Bliska znajomość, może i zażyła przyjaźń nas złączy. Zresztą, byle tylko nie był dziurawy...

Do schludnej kajuty wniesiono nasz bagaż, potem pakunki dwóch współlokatorów Chińczyków, którzy po studiach wracali do ojczyzny. Tak wypełniła się szczelnie żywym i martwym "inwentarzem" kabina licząca nie wiele ponad 2 m wzdłuż i wszerz i na wysokość. Wybrałem sobie łóżko na dole przy okienku, br. Alfons wolał górne, by go w danym razie woda tak prędko nie dosięgła. Jużeśmy pewni wszystkiego, więc jeszcze wracamy do naszych gościnnych Ojców na obiad.

W południowych godzinach wszyscy robotnicy w niebieskich bluzach gromadnie opuszczali warsztaty portowe.

Gdziekolwiek uwijaliśmy się po Marsyli, wszędzie odmiennym ubiorem wzbudzaliśmy zaciekawienie. Brano nas za uciekinierów z Hiszpanii, gdzie w krwawej wojnie wewnętrznej mordowano księży. Z gniewnych spojrzeń robotników portowych wyczuwało się, że i Francja stoi jakby w przededniu burzenia kościołów i mordowania zakonników. A potwierdzały to gęsto rozlepione ogromne plakaty, wzywające lud do pomocy komunistom za Pirenejami. Niestety widać że Moskwa wysłała tu niemało czerwonych misjonarzy, a bolszewizm pozyskał wielu bojowych wyznawców.

Francja, to dziwny naród,, który obok niewiary, wielkiego zepsucia, skrajnego socjalizmu, ma jednak największą liczbę apostołów wiary na terenach misyjnych, ma wielką "Małą" świętą Teresę z Lisieux, ma Lourdes z cudami, którymi Niepokalana co rok szafuje hojnie dla ludzkiej nędzy. Oby Ona starła moc szatana, który ten kraj spycha w odmęty bolszewizmu.

Po obiedzie ruszamy zaraz na okręt. Podziękowałem Ojcom za serdeczną gościnę zapewniając, że na przyszłość każdy misjonarz z Polski zapuka do furty ich domu przy rue Dominicains 43.

Koło statku ruch gorączkowy; kończą się przygotowania do podróży. Dźwigi okrętowe ładują, mnóstwo poczty, bagażu, samochodów itd. Wszystko, połykały wnętrzności "Sfinksa".

Stojąc na pokładzie, żegnałem ląd europejski, od którego wkrótce mamy się odłączyć. Po raz pierwszy zaczynałem podróż morską i to tak odległą. Kominy statku wydychały chmury dymu; z głuchym warkotem maszyn drżało potężne cielsko okrętu, jakby z niecierpliwości, by już ruszyć na fale.