Po 40-tu latach badań religijnych
Drukuj

Pan Moody, który przed dwoma laty przeszedł na łono Kościoła katolickiego, jest jednym z wielkich finansistów Stanów Zjednoczonych i założycielem firmy "Muddys Investment Service". Niedawno na konferencji w Seminarjum Najśw. Marji Panny w Baltimore opowiedział swe nawrócenie. Mówił, że przedtem, gdy słyszał, iż ktoś przeszedł na katolicyzm zastrzegał się zapewniająco: "Napewno to mi się nigdy nie zdarzy". I tak powtarzał przez całe życie, aż do niedawna.

Studjując z zamiłowaniem przyrodę, zbadał przeróżne systemy filozoficzne i religijne, lecz nigdzie nie znalazł pokoju ni szczęście rzeczywistego. "Tak doszedłem - mówił on - do roku 1920, w którym stwierdziłem, że filozofja nowoczesna nie ma żadnej wartości. Sam nie wiedziałem, w co wierzyłem; nie znajdowałem odpowiedzi na zagadnienie życia".

Ze studjów nad wierzeniami wyniósł tę tylko pewność, że żadna z nich mu nie odpowie na jego wątpliwości. Nigdy jednak nie zastanawiał się nad katolicyzmem. Dlaczego? "Gdyż - mówił - miałem wrodzony przesąd i uprzedzenie do religji katolickiej. Przeżyłem już 50 lat. Dotychczasowe badania zawiodły, jednak nie przestałem studjować dalej szukając odpowiedzi na problem bytu".

W roku 1927 w połowie sierpnia p. Moody udał się z przyjacielem do Wiednia w sprawach bankowych. Pewnego poranku weszli obydwaj do katedry św. Stefana, nie mając bynajmniej zamiaru się modlić. Było to 15 sierpnia. Katedra wypełniona ludźmi po brzegi - odprawiała się właśnie Msza św.

Pierwszą ich myślą było wyjść z powrotem, a zwiedzenie kościoła odłożyć na później, lecz napływający stale tłum ludzi tak cisnął ich naprzód, do wewnątrz, że wkrótce znaleźli się w pośrodku świątyni nie mając możności wycofania się.

Żaden z nich nigdy nie był na Mszy św. w kościele katolickim. Jeżeli kiedy p. Moody wszedł do jakiegoś kościoła katolickiego, a odprawiała się wówczas Msza św. - natychmiast zawracał i wychodził. Tym razem jednak, mimo niezadowolenia, musieli pozostać. Po jakimś czasie, choć tłum rzedniał w kościele, p. Moody nie odczuwał już potrzeby wyjścia, gdyż owładnęło nim dziwne wzruszenie, a nawet, gdy na odgłos dzwonka przed Podniesieniem wszyscy uklękli - zaproponował przyjacielowi, by uczynili to samo. Ten jednak odparł: "Jakto, my wielcy przemysłowcy, uklękniemy na twardej kamiennej posadzce? Głupstwo!" I pozostali, stojąc.

Pana Moody’ego uderzyły wspaniałe ceremonje i słodka muzyka. Czuł się pociągniętym ku ołtarzowi, na którym widniał obraz Matki Bożej, przed którym, jak zauważył, uklękły dwie zakonnice i jeden starzec. Widział, że ten ołtarz był szczególnie pięknie oświetlony i że ciągle przychodzili przed niego ludzie i modlili się, co zaostrzyło jego ciekawość. Dowiedział się potem, że ołtarz ten był poświęcony Matce Bożej, Której święto właśnie w tym dniu było obchodzone.

Po nabożeństwie wyszli i cały dzień zeszedł im na załatwianiu różnych spraw. Ale pod wieczór, gdy p. Moody pozostał sam, przechadzając się tam i z powrotem, znów, mimo woli znalazł się na placu św. Stefana. Gdy ludzie wychodzili z kościoła po nieszporach, przyszło mu na myśl, by wstąpić do kościoła, bo wtedy nikogo nie będzie i swobodnie zwiedzi piękną świątynię.

Wszedłszy do kościoła, pierwsze swe kroki skierował ku ołtarzowi Najśw. Dziewicy, oświetlonemu jeszcze, a który już za pierwszym razem wielkie uczynił na nim wrażenie. Widział, jak i tym razem ludzie śpieszyli i klękali pobożnie, modląc się, i odchodzili, światło na innych ołtarzach pogaszono, tylko na tym - Matki Bożej - pali się jeszcze. Jaskrawe promienie zachodzącego słońca sączyły się poprzez barwiste witraże, padając na święty obraz. A postać Matki Bożej uśmiechała się słodyczą i pokojem.

- Są w życiu człowieka chwile - mówił p. Moody - albo i godziny, które przydarzają się wszystkim. Wtedy, chociażby kto był najobojętniejszy i zepsuty do szpiku kości - odczuwa straszną tajemnicę życia, która go nastraja do modlitwy, rozbudza coś, co dotychczas drzemało, pobudza duszę do błagania o światło, pomoc i opiekę. Taka godzina przyszła właśnie i na mnie, gdym wtedy o późnej porze południowej ukląkł przed ołtarzem i obserwował witrażowe światło, zapadający szybko mrok, chybotliwe drżenie czerwonych płomyków świec na ołtarzu i ludzi, którzy wchodzili do kościoła i prawie wszyscy klękali przed ołtarzem Matki Bożej. Wtedy i ja począłem się modlić, prosząc o natchnienie z góry.

- Od 25 lat - mówił dalej - wątpiłem w istnienie i konieczność Boga: wierzyłem, jak wielu ludzi obecnie, że wszystkie religje są tylko poezją i tworem wyobraźni. Lecz w głębi swego serca czułem na pewno, i w chwilach jaśniejszych mego zdrowego rozumu musiałem przyjąć, że takie rozumowanie jest fałszywe, życie byłoby nonsensem, gdyby nie miało wyznaczonego z góry celu, a cel ten można uznać tylko przez wiarę w Boga. Lecz gdzież był ten Bóg? Czemuż nie mogłem go odnaleźć? To zawsze było dla mnie zagadką i przyczyną ciągłych moich zawodów.

- Lecz podczas mego rozmyślania doświadczyłem tego, co opisywał Kardynał Newman: "Gdy już raz człowiek oczyma duszy i przy pomocy Bożej uzna Stworzyciela, to przekroczył równik; czego on wtedy doświadczył, nie zdarzy się już po raz drugi. On już zgiął twardy swój grzbiet i zwyciężył siebie". Nie znałem jeszcze tych słów Kardynała Newmana, lecz przed opuszczeniem kościoła, który pogrążył się w ciemnościach, wiedziałem, że przekroczyłem równik i wyszedłem z cennem przekonaniem, że nareszcie znalazłem Swego Boga.

- Przez 3 dni, w ciągu których pozostawaliśmy" jeszcze w Wiedniu, udawałem się codziennie wczesnym rankiem do kościoła św. Stefana, gdzie szczególnie pociągał mnie ołtarz z obrazem Matki Bożej, przed którym przepędzałem czas na modlitwie i upajaniu się niewymowną słodyczą duchową. Nawet w czasie gorączkowych zajęć stało mi przed oczyma duszy to, com odczuwał w kościele św. Stefana. Również w czasie 22-godzinnej jazdy z Wiednia do Paryża, ani zasnąć, ani czytać nie mogłem, gdyż pamięć na katedrę św. Stefana i znajdujący się tam obraz Niepokalanej Dziewicy, zaprzątała cały mój umysł.

- Może to się wydać dziwnem, ale wszystkie moje uprzedzenia do Kościoła katolickiego upadły. Niewiele jeszcze wiedziałem o religji katolickiej, lecz potem, czego doświadczyłem w kościele św. Stefana - nie mogłem powiedzieć, że Kościół katolicki był mi obcym. Jednak długą jeszcze drogę miałem przebyć, nim Kościół katolicki rozwarł przede mną swe bramy. Od owego święta Wniebowzięcia Matki Bożej w r. 1927 zacząłem się stawać katolikiem.

- Powróciwszy do New-Yorku, chciałem się postarać o książki katolickie, któreby mnie pouczyły o katolicyzmie. Wiele Księgarń musiałem obejść, nim cośkolwiek znalazłem. Najpierw dostała mi się do ręki książka Fultona Sheens’a p. t. "Bóg i rozum", w której znalazłem rozbiór nowoczesnej filozofji, czego właśnie szukałem. Potem wykład filozofji św. Tomasza z Akwinu; odtąd to imię było dla mnie sfinksem. Wykład filozofji św. Tomasza przekonał mię. Tak powoli utworzyłem sobie bibljoteczkę filozofji scholastycznej; inne książki, jakie miałem dotąd, stopniowo wrzucałem do ognia. Prawie bez zwrócenia na to uwagi zacząłem studjować także św. Augustyna i tak zagłębiłem się aż w teologję.

- W roku 1930 książki katolickie zajmowały już sześć półek mojej bibljoteki i czułem się zupełnym katolikiem. Poszedłem do trzech uczonych pastorów protestanckich i prosiłem, by mi opowiedzieli na kilka pytań. Przyciśnięci do muru, oświadczyli mi wręcz, że ja już należę do Kościoła katolickiego i że najlepiej zrobię, jeśli wstąpię do niego możliwie jak najprędzej.

- Jednak wahałem się jeszcze. Znowu przeczytałem Santayona i innych filozofów nowoczesnych. Cały rok badałem skrupulatnie, czym przypadkiem czego nie pominął. Wreszcie doszedłem do ostatecznego i stanowczego przekonania, że tylko w Kościele katolickim jest dla mnie miejsce... Udałem się do ks. proboszcza małego kościółka wiejskiego w górnej części stanu New-York i po tygodniu zostałem przyjęty do społeczności wiernych Kościoła katolickiego. 8a; krament Bierzmowania otrzymałem z rąk Kardynała Hayes’a, arcybiskupa Nowego Yorku, i otrzymałem imię Tomasz.

- Dopiero od dziewięciu miesięcy należę do rzymskiego Kościoła, a odczuwam w duszy taki pokój, jakiego nigdy przedtem nie znałem.

- Teraz jestem przekonany, że jedynie Kościół katolicki daje odpowiedź na pytanie o celu życia. To mówię i twierdzę ja, który, przez 40 lat zgłębiałem najrozmaitsze spekulacje filozoficzne.


"Pani moja, pod Twoje panowanie chcę się poddać, abyś wszystkiem, co do mnie należy, swobodnie rządziła i rozporządzała; nie pozostawiaj mię samemu sobie".

św. Bonawentura