Z hołdem Jezusowi Eucharystycznemu na Zieloną Wyspę

(Garść wrażeń z pielgrzymki do Dublina) 7)

LE HAVRE

WSZCZYNAM POGAWĘDKĘ. - SMUTNA PRZYSZŁOŚĆ ŻYWIOŁU POLSKIEGO NA EMIGRACJI. - SZKOŁA FRANCUSKA. - MŁODY KAPŁAN WŁOSKI I JEGO TRAGEDIA. - KAJUTA.

Zaczynam swój wywiad od chłopczyka może 10 - letniego, który stał z tatusiem, człowiekiem w średnim wieku.

Zbliżyłem się i patrzę na niego, a on na mnie. Ale za chwilę nakrywa rzęsami swoje czarne oczy.

- Cóż ty mały, boisz się mnie, czy co? - Nic nie mówi.

- A jakże ci na imię?

- Staszek.

- Bardzo ładne masz imię. A który to św. Stanisław jest twoim patronem. Biskup - Męczennik, czy Kostka?

Pomyślał trochę, a potem odpowiada, iż Biskup krakowski - To ślicznie, że już wiesz, iż było dwu świętych Stanisławów i obaj Polacy. A ojciec się uśmiecha, zadowolony.

Słysząc rozmowę naszą, przyłącza się do nas kilka dzieci i starsza, bardzo wymowna żona któregoś z tutejszych Polaków. Wtedy, pogłaskawszy Staszka po głowie, zwracam się do starszych.

Lecz o czem mówić, trzeba się chyba najpierw przedstawić. Więc pytam: a może kto z was zna pisemko "Rycerz Niepokalanej"?

- Owszem, odpowiada parę głosów, przychodzi do pani nauczycielki i dostajemy go do czytania. Zajmujące pisemko - mówi któraś z dziewczynek.

- A to się cieszy, że wam się podoba, bo to ja jestem jego redaktorem.

- Jakże wam się tu powodzi?

- Tak, różnie. Kto ma pracę, to dobrze, ale i to teraz zwalniają dużo z pracy, że niewiadomo, czy człowiek jutro nie będzie bezrobotnym.

- A dużo was tu jest?

- W samej kolonji będzie ze 600 osób.

- A jakto, to jest osobna kolonja polska?

- Tak, mamy domy, w których mieszkamy, a wszystkie one są w jednej dzielnicy, obok siebie. Prócz tej kolonji część Polaków mieszka w innych dzielnicach.

- A cóż z dziećmi, do jakiej one szkoły chodzą?

- Do francuskiej i uczą się po francusku. Mamy jednak i polską panią nauczycielkę, która uczy je polskiego.

Oglądam się, bo za plecami usłyszałem mowę francuską. Zdziwiłem się niemało i aż mię coś ukłuło w serce, gdy ujrzałem, że to dwie polskie dziewczynki rozmawiają z sobą po francusku.

- A cóż wy to - rzekłem - wstydzicie się języka ojczystego, że w obcym rozmawiacie?

Nic...

-A jak dawno jesteście we Francji?

Jedna coś 7 lat, a druga 8. Połowę dotychczasowego życia spędziły na tułaczce. I chodziły do szkoły francuskiej. Dlatego teraz już łatwiej im rozmawiać po francusku, niż po polsku.

- Oj, to smutne, że tak prędko odzwyczajacie się od naszej kochanej, a tak cudnej, polskiej mowy.

I pomyślałem, że gdy te dziewczęta z Polski przybyłe, już dziś wolą między sobą rozmawiać po francusku, niż po polsku, to za lat kilka, a zwłaszcza, gdy wyjdą zamąż za Francuzów, języka polskiego zapomną zupełnie, a następne pokolenie już nie będzie go nawet znać, bo zleje się z żywiołem francuskim.

A szkoła francuska podobno gorliwie pracuje, by istotnie do tego doprowadzić. Oto nadchodzi w moją stronę ta mała dziewczynka w stroju krakowskim, co witała X. Prymasa. Słucham, a ona również rozmawia ze swoją rówieśniczką po francusku. Zwracam się więc do nich:

- Czemuż wy, dzieci, nie rozmawiacie z sobą po polsku, przecież jesteście Polki? Dopiero co tak ładnie witałyście J. Em. X. Prymasa, a i wśród Polaków jesteście, powinneście pokazać, że umiecie pięknie po polsku mówić.

Ale tu nadeszła p. nauczycielka polska, gorliwa propagatorka "Rycerza", i tłumaczy, że to jeszcze dobrze, iż polskie dzieci znają dobrze język francuski, gdyż imponują dzieciom francuskim znajomością dwu języków. Przytem w szkole francuskiej język nie utrudnia im nauki, tak, że dzieci polskie mają lepsze postępy, niż dzieci francuskie.

Choć trudno nie przyznać racji temu rozumowaniu, zrobiło mi się jednak żal, że te Wojtki, Staszki, Zośki i Baśki w takich warunkach wnet zapomną mowy ojczystej, a z nią i Polski także.

Poznaję się również z tutejszym duszpasterzem naszych wychodźców ks. dr. Cegiełką, pallotynem, serdecznym przyjacielem "Rycerza".

- A, "Rycerza" znamy i czytamy bardzo chętnie - mówi do mnie, gdy się przedstawiłem.

Serdeczna wymiana myśli przeciąga się, gdyż musieliśmy długo czekać, zanim nas wpuszczono na okręt. Bo też to, nie było z tem zaokrętowaniem - jak nazwano dostanie się na statek - zbytniego porządku. Ponieważ "Saturnia" jest okrętem włoskim, Włosi na nim mieli pierwszeństwo i wszędzie ich respektowano, także i Hiszpanie wcisnęli się prędzej. My zaś musieliśmy być ostatni.

- Ha, trudno - mówimy sobie - przecież to pielgrzymka, a nie przejażdżka dla przyjemności, więc trzeba i trudy wszelkie znosić cierpliwie.

Dopiero gdzieś około 10-tej wieczorem dostaliśmy się na statek. Czekając w ciżbie już na okręcie na przydzielenie kajuty, wszcząłem rozmowę z młodym księdzem, jak się okazało Włochem. Młody, coś przed 2 laty wyświęcony, zrobił na mnie miłe wrażenie. Zainteresował się Niepokalanowem, gdyż w rodzinnym kraju spotykał się już z moimi współbraćmi zakonnymi. Później, gdyśmy już parę dni podróżowali statkiem, zetknąłem się z nim na pokładzie I klasy (on jechał II, a ja III, ale pokłady dostępne były dla wszystkich) i rozmowa o ideałach kapłańskich, pracy duszpasterskiej i różnych kwestjach społecznych zbliżyła nas i prawie zaprzyjaźniła. To też, gdy w drugim czy trzecim dniu pobytu w Dublinie rozeszła się ponura wieść na okręcie, że zmarł on na udar serca, w czasie nabożeństwa w Fenix - parku, zrobiło to na mnie ogromne wrażenie.

Mój Boże, myślałem, taki młodzieniaszek prawie, przytem wykształcony, a do pracy dla Boga rwie się całą duszą. I któżby się mógł spodziewać, że jego marzenia o poświęceniu się dla szczęścia dusz ludzkich śmierć tak prędko zdmuchnie i pogrąży w ciemną mogiłę?...

"Czuwajcie, bo nie wiecie dnia ani godziny" stanęło nam przed oczyma w całej swej surowej powadze.

Ale gdzie ja to pobiegłem z mojemi myślami. Przecież myśmy dopiero weszli na okręt, gdzie po sprawdzeniu paszportu wyznaczają każdemu kajutę. Jakiś marynarz prowadzi mię przez długie korytarze, potem po schodach w dół aż znaleźliśmy nr. 555.

Otworzył drzwi, zapalił światło, a wytrzepawszy szybko kilka słów po włosku, odszedł. Patrzę, a tu maleńka izdebka, w środku ze 2 metry kwadratowe wolnej przestrzeni, a z jednej i z drugiej strony przymocowane po dwa łóżka jedno nad drugiem, razem cztery, okna niema. Za chwilę przyprowadzają mi księdza na współlokatora. Jest to X. E. Niećko z diec. lubelskiej, serdeczny współtowarzysz dalszej podróży.

Lecz wnet dzwonek na kolację, a potem wartoby rozejrzeć się po okręcie, bo to gmach olbrzymi, który wypada poznać. Skończyło się jednak na wyjściu na pokład, aby ujrzeć ciemne jak smoła, ciche, ogromne morze. Potem spać, bo to już godz. 12 dochodzi. A na zwiedzanie jeszcze będzie dość czasu w następne dni.