Dwaj pułkownicy
Drukuj

Od pewnego czasu można było zauważyć w kościele dwie dostojne damy, które odznaczały się skupieniem i pobożnością i stałą obecnością podczas nabożeństwa. Były to żona i córka dymisjonowanego pułkownika bez mienia, a co gorsza - i bez wiary. Obie kobiety modliły się już wiele lat wytrwale o jego nawrócenie.

Pułkownika w jego skromnem mieszkaniu odwiedzał tylko inny stary pułkownik, który codziennie wieczorem przychodził, by grać z nim w karty.

Pewnego dnia zastał swego przyjaciela w łóżku, w silnej gorączce, która dni następnych przybrała takie rozmiary, że lekarz i domownicy zaczęli się obawiać o jego życie. Szczególniej żona i córka drżały na myśl, że może się on pożegnać z tym światem niepojednany z Bogiem. Świadome swego chrześcijańskiego obowiązku, rozpoczynały po kilka razy mowę o Bogu i o Sakramentach świętych - ale napróżno. Wprawiało go to w taki gniew, że musiały tych prób zaniechać.

Gość jego dowiadywał się codziennie o zdrowie wspólnika gry. Kobiety z płaczem zwróciły się do niego: "Panie pułkowniku, pan jest ostatnią naszą nadzieją, miej litość nad nami i nad nim: dopomóż nam namówić go, aby o duszy- swojej pomyślał. Tylko pan pułkownik może to uczynić".

- Ja? - co panie mówią? - przecież ja nigdy nie bywam w kościele, nie znam nawet żadnego księdza. To zupełnie niemożliwe.

- Niech pan pułkownik nie odmawia nam. My znamy doskonale księdza, któryby mógł go nawrócić. Chodzi tylko o to, aby go przyjął.

Pułkownik zgodził się w końcu na prośby kobiet i, podczas gdy one w sąsiednim pokoju wzywały pomocy Najświętszej Marji Panny, wszedł śmiało do pokoju towarzysza i, pokręciwszy wąsa, rozpoczął:

- Wiesz, cobym ja na twojem miejscu uczynił?

- A co takiego?

- Musisz umrzeć, mój drogi, a nie możesz jak pies zdechnąć, ty, który tyle razy odznaczyłeś się swem męstwem. Na twojem miejscu ja bym wezwał księdza i wyspowiadał się.

- Ty byś się wyspowiadał? Chyba żartujesz?

- Wcale nie, powiadam ci, że ja bym się wyspowiadał.

- Doprawdy?

- Bez żadnej wątpliwości.

Chory zamyślił się chwilę, a potem rzekł:

- No, dobrze - przywołaj mi księdza.

- Zobaczysz, że pogodzicie się z sobą - jest to mój przyjaciel i spowiednik.

- Twój spowiednik?... No - poproś go do mnie, będę czekał na niego.

- Stało się - rzekł gość płaczącym niewiastom. Idę po księdza, o którym mi panie mówiły.

Pułkownik opowiedział księdzu o wszystkiem, a na koniec dodał:

- Gdyby panitent mówił co o mnie, proszę mu powiedzieć, że mnie ksiądz zna i jest moim spowiednikiem, inaczej może się popsuć cały plan przez nas tak dobrze

- Jakże ja mogę to powiedzieć. Nie mogę nawet w dobrym zamiarze.

- Więc cóż mamy zrobić?

- Bardzo prosto - rzekł ksiądz - proszę pójść ze mną do sąsiedniego pokoju i wyspowiadać się, a wtedy mogę z czystem sumieniem powiedzieć, że pana spowiadałem i, spodziewam się, że nie skłamię, jeżeli dodam, że jesteśmy dobrymi przyjaciółmi.

Matka Najświętsza spełniła swoje zadanie. Zbieg okoliczności sprawił, że stary żołnierz się zgodził. Ukląkł przed kapłanem i ze skruchą wyznał grzechy swoje. Z lekkiem, wesołem sercem wrócił do przyjaciela i rzekł:

- Ach, mój drogi, gdybyś ty wiedział, jak jestem szczęśliwy. Zobaczysz, jak ci to dobrze zrobi. Powiesz mi później.

Po chwili chory wyspowiadał się i otrzymał ostatnie Sakramenta święte.

Długo siedzieli razem wieczorem obaj przyjaciele i rozmawiali o niebie, a nazajutrz rano, chory umierając, całował krzyż, który mu podawał jego przyjaciel.

("Król. Apost.").